27 lipca 2016

Sprawdzanie marzeń

„Zaatakował” mnie ostatnio artykuł w „Twoim stylu” o wielkich  marzeniach i ich realizacji. Odebrałam go bardzo osobiście, bo tematem przewodnim było marzenie o własnym domu. Chociaż generalnie całość była o weryfikacji swoich planów i podejściu do ich realizacji, utkwił we mnie jeden tylko motyw – przekonywanie pani psycholog, że to marzenie o własnym domu to przykrywka, wszczepione ambicje, moda i generalnie pomyłka umysłu, którą im szybciej zweryfikujemy tym lepiej. Zdenerwowana okrutnie, rzuciłam gazetą. Czy ktoś mi tu chce coś wmówić, wytknąć moje zwlekanie z remontem i przeprowadzką? Życie nauczyło mnie, że jak coś bardziej zaboli, to znaczy że warto się temu przyjrzeć. Wypisałam fakty. Wygodę w mieszkaniu z wszystkimi mediami, dobry dojazd do pracy, blisko do przyjaciół. Odludna okolica mojego domu, w której można czuć się nieswojo, zwłaszcza wieczorami, o zimie nie wspominając. Trudny dojazd drogą lokalną przez las. Niezaprzeczalny fakt, że od 8 lat tylko mówię o przeprowadzce, ale nie rzuciłam całego życia, nie stanęłam na głowie, by zrobić w tym kierunku cokolwiek. Mam porównanie z miłością do szybowców… Pomyślałam, to pewnie prawda. Wcale nie chcę wyprowadzić się na wieś. Dobrze mi w mieście. Odświeżę mieszkanie, zrobię remont łazienki, a Niebieski pozostanie ładnym weekendowym domkiem. Ileż oszczędności czasu, nerwów, pieniędzy, które będę mogła przeznaczyć na latanie!  Z tego wszystkiego przyśnił mi się koszmar. Obok Niebieskiego powstała droga szybkiego ruchu, głośny zajazd, tłumy ludzi przewalały się przez mój trawnik!  Postanowiłam zrobić jeszcze jeden test z artykułu. Wyobrazić sobie dokładnie siebie w swoim wymarzonym domu i zobaczyć co widzę. Bo może widzę tam rodzinę, której nie mam, a może  siebie piszącą poczytną powieść ? Może jeszcze wiele innych rzeczy, które wydają mi się możliwe do realizacji  tylko tam? Najlepiej wyobrazić to sobie będąc na miejscu. Siedząc wieczorem bez prądu, bez bieżącej wody, paląc w kozie, żeby nagrzać wodę na kąpiel w misce. Wzięłam urlop. Spakowałam torbę.


Przyjechałam po całym dniu na lotnisku. Zmęczona, szybko położyłam się spać. W nocy śniły mi się koszmary. O tym, że ktoś odbiera mi mój zakątek, o budowie wielkiej drogi, hipermarketu i całego zła tego świata dokładnie właśnie w miejscu mojego domu. Walczyłam o niego jak lew. Obudziłam się przerażona nasłuchując odgłosów, przekonana, że za chwilę napadnie mnie stado złoczyńców. Zanim znów zasnęłam, pomyślałam, że koniecznie musze zaadoptować wielkiego psa. Rano uspokajałam się powoli, siedząc w oknie, jedząc śniadanie, chłonąc zapach skoszonej trawy. Promienie słońca rozganiały wszystkie mroczne myśli. Pozamykałam okiennice i popędziłam na lotnisko.


Wieczorem wracałam bocznymi drogami, wśród pól, lasów, obok jeziora z urokliwymi żeglarskimi przystaniami. Czułam, że wracam do domu. Do swojego miejsca na ziemi. Usiadłam w Niebieskim, w progu drzwi wejściowych, zasłuchana w wieczorny śpiew ptaków. Pijąc ulubioną yerbę, patrzyłam jak zachodzące słońce otula podwórko ustępując długim cieniom lasu. Szukając odpowiedzi, otworzyłam Pismo Święte. Pierwsze słowa które przeczytałam brzmiały „mądra niewiasta dom sobie buduje”. Zamknęłam oczy i zobaczyłam siebie mieszkającą w swoim domu. Wiosną w błocie. Latem z komarami. Jesienią w mroczne wieczory. Zimą odkopującą drogę. Biegajacą po rosie. Grzejacą sie przy kominku. Pozostało jeszcze jedno. Na podłodze ze starego linoleum narysowałam swoją wymarzoną kuchnię. Serce domu. 

25 lipca 2016

Zanim powiesz " nie dam rady"


Zwykle po lotnych dniach emocje same pisały w mojej głowie opowieść. Teraz wszystko co chciałabym napisać wydaje mi się banalne. Nie wiem jak opisać szczęście. Absolutne, wypełniające całego człowieka.
Różne myśli przechodziły mi przez głowę. Niedowierzanie, że latam. Wątpienie w swoje możliwości. Czasem nawet zastanawiałam się, czy nie oszukuję siebie, bo stres momentami bywał tak duży, że zakrywał radość latania. Mówiłam sobie wtedy, kobieto, co ty wyprawiasz, nie nadajesz się do tego, myślisz że to kochasz, a przecież czasem boisz się wsiąść do szybowca. Daj sobie spokój. Powiedziałam jednak – zrobię licencję, zrobię to dla siebie, dla mojego największego marzenia w życiu. 
Zaufanie
Wiem, że nie wierzę w siebie, nie doceniam. Słyszałam jednak od Instruktorów, że daje radę, ogarniam, myślę. Zaczynało lekko kropić, mała mżawka. Nigdy wcześniej nie latałam sama w deszczu. Właściwie nie latałam w deszczu w ogóle. Wsiadłam do szybowca. Pati podniosła kciuki do góry. Zaufałam im, nie sobie.
Poleciałam. Sama. Stres był, jeszcze większa koncentracja. Krople wody rozpływały się po kabinie szybowca. 
Zdziwienie
Nie chciałam wysiąść z szybowca. Nie dlatego, że coś powinnam, nie chciałam wysiąść, bo chciałam lecieć jeszcze raz z czystej radości latania. Poleciałam.
Fascynacja
Było jeszcze trudniej, mżawka przez moment stała się regularnym deszczem. Bocian schodził w dół  jak łódź podwodna. Zawróciłam do lądowania w połowie lotniska, nie miałam już wysokości żeby polecieć dalej. Byłam zachwycona. Tym, że sprawia mi to radość. Tym, że wiem co robię i dlaczego.
Determinacja.
Zaliczyłam termikę instruktorską. Instruktorzy z którymi latałam, rozjechali się na wakacje, do pracy, na zawody. Przekroczyłam swój mały prywatny Rubikon. Na własne życzenie „pozbawiłam się” obecności Instruktora w drugiej kabinie. Zostałam sama. Ze stadem galopujących myśli. Z naszą nową Instruktorką Pati .
Wytrwałość.
Wyprowadzania z korkociągów uczyłam się przed pierwszymi lotami samodzielnymi, ale było to rok temu. Pamiętałam, ale takie rzeczy warto przećwiczyć, bo ratują życie.
Koszmarnie gorąco. Mozolne wykręcanie się na odpowiednią wysokość pierwszy lot - nic z tego. Drugi, złapałyśmy komin. Zanim doleciałyśmy na 1200 m już miałam dosyć. „Nie nadaję się” huczało mi w głowie. „Nie dam rady” - kiedy w jednym z korkociągów za wolno zareagowałam, bo za dużo chciałam na raz. Powoli dopadał mnie ból głowy. Teraz albo nigdy. Czasem sprawy trzeba postawić sobie na ostrzu noża. Poleciałyśmy trzeci raz. Pierwszy, drugi, trzeci korkociąg… następny. Żołądek miałam w okolicach oczu, więc żadnych dodatkowych atrakcji nie było. Nie wiem która z nas żałowała tego bardziej. Pati jest szybowcową akrobatką. Zadanie zaliczone. Wiedziałam, że w razie „W” dam radę wyprowadzić szybowiec z korkociągu.
Motywacja
Kolejny dzień był jeszcze bardziej gorący. Niemrawe kłaczki snuły się nad lotniskiem. Raczej nie ma szans na moją termikę. „Nie dam rady”. W głowie miałam wizje powrotu do Niebieskiego Domku, napełnienia małego baseniku wodą, leżenia z dobrą książką i zimną lemoniadą. „Lepiej żeby się coś nie udało, niż żałować, że się nie spróbowało” powiedziała Magda. Zostałam. Chociaż wizja Niebieskiego wciąż krążyła mi po głowie.
Zanim powiesz „nie dam rady”
Wiedziałam”, że hol za samolotem nie będzie dla mnie łatwy. Zaczęło być termicznie, a to oznacza że i samolotem i szybowcem będzie trochę szarpać. Przyzwyczaiłam się już jednak, że w lataniu jakoś niewiele rzeczy jest dla mnie łatwych, ciągle pod górkę. „Nie mam talentu”. Wsiadłam do szybowca. Trudno. Nie każdy jest orłem. Polecę po kręgu, oswoję się psychicznie, że zaczynam latać termikę. Start zespołu. Pilnuję się ogona samolotu. Trochę szarpie, ale właściwie nie zwracam uwagi. Wyczepiam się w pierwszym kominie. Na 600 m. Tyle mogłam zrobić dla swojej psychiki - moja graniczna wysokość na której czuję się komfortowo póki co. Odległość od lotniska – rzut beretem, ale fakt, że znajduję się poza kręgiem lotniskowym jest dla mnie przeżyciem. Krążę w 2 m/s, niezbyt dobrze wycentrowany komin, ale w głowie mam już głos Jacka „na początku nie centruj idealnie pierwszego komina jak jesteś nisko, ważne, że idziesz do góry” Trzymam więc maskę równo pod horyzontem. Rozglądam się, bo jestem blisko podejścia do pasa. Wysokość powoli rośnie. Na 800 metrach podejmuję ryzyko szukania kolejnego kłaczka. Na południu wypatruję miłego uśmiechniętego cumulusa. Najbardziej obiecującego w zasięgu. Prostuję w jego kierunku i zbliżam się powoli od nawietrznej. Wysokość topnieje… najwyżej nie dolecę, jestem blisko lotniska, mam gdzie lądować. Nagle zasysa mnie prąd powietrza. 2, 3, 4 m/s ...zakładam i zaczynam krążyć w powietrznej karuzeli. W euforii piszczę przez radio „4 m/s!”. Zniknęła cała moja niepewność. Przy kolejnym obrocie centruje komin lepiej, lecę do góry w 5 m/s. Teraz czuć, że to naprawdę „winda” i to bardzo szybka. „Bocian już w kosmosie” podobno powiedziała Pati, wypuszczając kolejny szybowiec na termikę. W pewnym momencie zamyka mi wariometr. To znaczy, że pędzę do góry z prędkością większą niż 6 m/s - takie kominy trafiają się rzadko! Na wysokości 1500 m, powoli noszenie spada do 2 m/s, to znaczy, że jestem blisko podstawy chmury. Mogłabym się jeszcze kręcić, ale mój cumulus razem ze mną odnoszony jest przez wiatr coraz bardziej nad Częstochowę, z dala od lotniska. Na niebie tylko nieliczne kłaczki i wielki błękit. Mogę nie mieć na czym wrócić. Pamiętam przestrogi Larsona. Porzucam więc przyjazną chmurę. Lecę pod wiatr do kolejnego kłaczka. Na górze kierunek wiatru jest inny, podlatuję wzdłuż lotniska. Niedaleko pode mną  błękitna wstążka Warty. Dalej jezioro Poraj i lasy.. a w nich mój Niebieski Domek.
Dołączają do mnie dwa szybowce. Magda w Puchaczu i Ada w Juniorze. Kręcimy z Magdą kolejne kominy. Raz wyżej ja, raz ona. W pewnym momencie krążymy na jednej wysokości, naprzeciwko siebie, możemy sobie pomachać. Pomiędzy kominami latam wokół lotniska i podziwiam widoki. Zniknęły wszelkie kłaczki. Pozostała nam bezchmurna termika. Podlatuję do naszych „lotniskowych dawców termiki” czyli zakładów, wyrobisk,  „wygryzionych” pól. Jak to zażartowała Pati, termika bezchmurna jest momentami zabawna. Lecisz i właściwie to czasem  nie wiesz co nosi i dlaczego. Od czasu do czasu, kiedy spadam na 800- 900 metrów myślę, chyba to już koniec rumakowania. Wtedy znajduje komin nad jakąś łachą piachu w trawie, wielkości dwóch samochodów i spokojne 2 m/s  windują mnie z powrotem w górę. Wytyczam sobie kolejne punkty do których chcę dolecieć, blisko, właściwie wokół płyty lotniska - bo co to jest 5 km zasięgu,  ale mam nieziemską frajdę i czuję się niemal jak zawodnik Grand Prix. W pewnym momencie łapię przebiegającą myśl w głowie – matko, a niewiele brakowało żebym zamiast latać siedziała w jakimś baseniku… przenigdy! Znikają wszystkie wątpliwości. Zostaje niezmącone niczym szczęście.
Półtorej godziny później Patka wywołała mnie do lądowania. Przezorność i doświadczenie Instruktora. Zmęczenie poczułam przy lądowaniu. Na ziemi fala endorfin wypełniła mi wszystkie zakątki umysłu.
Naprawdę myślałam, że nie nadaję się do latania i nigdy się nie nauczę ? Nie, to była jakaś pomyłka…


11 lipca 2016

Pomieszkiwanie

Tęsknię kiedy wyjeżdżam...


09 lipca 2016

Zwycięzcy

Niedziela przywitała nas deszczem. Pomimo wytrwałości, wystawienia szybowców do startu i przesiedzenia na gridzie całego dnia, konkurencję dla klasy Club B odwołano. Tym samym skończył sie mój osobisty udział w zawodach, a dalsze zmagania moich zaprzyjaźnionych pilotów, z wielkimi emocjami, śledziłam przez internet.

deszczowa niedziela
.
oczekiwanie na start

z kolegami na gridzie, myśleliśmy, że zaraz startujemy, dlatego jestem w spadochronie :) obok "nasz" Puchacz

Po burzliwym tygodniu, w którym pogoda pokazywała co potrafi i raz sypała szlakami Cu, raz dusiła szybowce w polu lub w ogóle nie pozwalała wystartować. Po nielotnych dniach. Przyszedł dzień wręczenia nagród. Stojąc wśród szybownków, byłam dumna z osiągnięć pilotów naszego aeroklubu. 
W szybowcowych Mistrzostwach Polski w klasie club A nie zajeliśmy znaczących lokat, przyjemnie było jednak stać w gronie najlepszych pilotów w Polsce i oklaskiwać zwycięzców. 
1 MIEJSCE - Jakub Barszcz - Aeroklub Orląt w Dęblinie
2 MIEJSCE - Łukasz Grabowski - Aeroklub Włocławski 
3 MIEJSCE - Łukasz Kornacki- Aeroklub Ziemi Mazowieckiej


Potem nastąpiła dekoracja zwycięzców Regionalnych Zawodów  Szybowcowych w klasie Club A. Tu zaczeły sie skucesy naszych pilotów, więc pozwoliłam sobie na dzikie okrzyki radości. Co sobie będę żałować!!!  Na podium stanęło dwóch moich kolegów, których bardzo lubię. Obaj świetnie latają, a rywalizując ze sobą po koleżeńsku, napędzają swoje umiejętności i doświadczenie coraz bardziej. 
Moja radość była podwójna. TAK. Wygrał jeden z moich instruktorów !!!! Puchłam z dumy :) Uczę się od najlepszych ! 
1 MIEJSCE - Robert Podlejski - Aeroklub Częstochowski 
2 MIEJSCE - Łukasz Witkowski - Aeroklub Częstochowski 
3 MIEJSCE - Olgierd Urbańczyk - AOS Politechniki Rzeszowskiej 


Regionalne zawody w klasie Club B były najbliższe mojemu sercu, bo to właśnie w nich, ze swoim instruktorem, leciałam pierwszą konkurencję :) Po wszystkich konkurencjach, lecąc na Puchaczu, Robert zajął bardzo dobre 5 miejsce. Na podium nie zabrakło naszych aeroklubowych kolegów :)
1 MIEJSCE - Marian Mitka  - Aeroklub Śląski  ( na Puchaczu! )
2 MIEJSCE - Andrzej Domagała - Aeroklub Częstochowski   ( na Puchaczu! )
3 MIEJSCE - Daniel Kwasek - Aeroklub Częstochowski


Emocje zawodów opadły, ale radość z latania niezmiennie rozpala w mojej duszy światło.

04 lipca 2016

Pierwsza konkurencja w Rudnikach

Determinacja. Słowo które rządziło moją sobotą.


Zaczęło się rano, kiedy jadąc na lotnisko, na pierwszą w życiu  konkurencję w zawodach szybowcowych, którą miałam latać jako pasażer z moim Instruktorem, utknęłam w potężnym korku 10 km przed Częstochową, jak się okazało później, spowodowanym malowaniem oznaczeń poziomych na skrzyżowaniu… Po ponad półgodzinnym czołganiu się do przodu zapaliła się STRASZLIWA CZERWONA LAMPKA. Oczywiście, że od razu odeszły mi wszystkie zmysły, wiedziałam, że auto się przegrzało i spodziewałam się lada chwila jakiegoś Armagedonu w postaci wylatującej spod maski, w obłokach pary, chłodnicy. Nie było gdzie zjechać. Dwa ciągi samochodów, barierki, a ja na  lewym pasie. W rozpoczynającej się histerii wcisnęłam się na prawo i chwilę później utknęłam na zwężonej do jednego pasa jezdni. Brat krzyczał mi do ucha przez telefon: wyłącz natychmiast silnik, a ja wiedziałam, że jeżeli to zrobię to zostanę zlinczowana przez kierowców ciągnących się za mną autami, w korku już ponad  trzydziestokilometrowym chyba…
Na szczęście była to już końcówka, zjechałam w boczną drogę zaparkowałam w pierwszym lepszym miejscu i oddałam się czarnej rozpaczy. Prawdopodobnie tkwiłabym tam do dzisiaj, gdyby nie zdzwonił Larson, z pytaniem gdzie ja do cholery jestem, bo zaraz startujemy, a on bez załogi nie poleci. Jak to nie poleci ?! PRZEZE MNIE ??? Wstąpiły we mnie nadludzkie siły. Nie zważając na wojownicze okrzyki Właścicielki Parkingu, galopem poleciałam w kierunku stacji diagnostycznej i warsztatu, które litościwie znajdowały się w pobliżu. ( no ja to mam właśnie takie szczęście jednak, że jak już się coś dzieje to w dobrej lokalizacji ). Wparowałam do wypucowanego wnętrza, które jakoś nie bardzo pasowało mi na warsztat samochodowy i siłą zaciągnęłam do mojego auta jakiegoś biedaka zza biurka. Biedak okazał się Marketingowcem z salonu Opla i stanowczo upierał się, że niestety, ale oni nie znają się na cytrynach i mi nie pomogą, ale kilometr dalej jest warsztat ogólny. Zgrzytając zębami zapytałam się złowieszczo jak niby mam tam dotrzeć, na plecach nie zaniosę… Na szczęście rozumiał co oznaczają straszne czerwone lampki w aucie,  powiedział,  że brakuje płynu w chłodnicy,  zlokalizował mi nawet zbiornik na ten płyn i oddalił się pośpiesznie, wykorzystując fakt, że z pobliskiego sklepu znów wyskoczyła Właścicielka Parkingu, krzycząc, tym razem zrozumiałam, że to parking tylko dla jej klientów. Odkrzyczałam, że zaraz zrobię zakupy i zadzwoniłam do brata. Kilka głębokich oddechów później, kiedy silnik nieco przestygł, przy pomocy koca odkręciłam zawór, dolałam 1,5 litra wody mineralnej, zrobiłam zakupy w sklepie, przy okazji dostając od wojowniczej Właścicielki Parkingu  telefon do sprawdzonej pomocy drogowej, odczekałam odpowiednią ilość czasu, odpaliłam cytrynę i pomknęłam w kierunku lotniska. Pobijając chyba rekordy prędkości tym autem…


O dziwo zdążyłam na odprawę, z której nic kompletnie nie zrozumiałam, poza tym, że lecimy obszarówkę1. Zjedzone śniadanie w biegu przed lotem, zapakowałam się do szybowca, czułam że odpuszczają mi nerwy, schodzi adrenalina… a ja zaczynam czuć  pulsowanie w głowie… głęboki oddech, jestem kwiatem lotosu na spokojnej tafli wody…


Wystartowaliśmy… dobra wysokość, od razu wpadliśmy w komin - idealnie!



mój drugi Instruktor- też Robert :) Startuje w regionalnych  w club a :) To ten z Żaru :) 

Zaraz potem okazało się, że te boskie cumulusy wcale nie chcą nas zasysać do góry! Kolejne szybowce lądowały do ponownego startu, my zaczepiliśmy się na jakichś kłaczkach i dolecieliśmy do Akwarium2. Kręciliśmy się tam do ogłoszenia startu lotnego3. Chłonęłam wrażenia, a te był niesamowite… Nad nami około 20 szybowców,  na mniej więcej naszej wysokości 5, pod nami kolejne…

 Żeby zobaczyć tą chmarę musicie powiększyć zdjęcie :) 



Pierwsze poleciały Mistrzostwa Polski, potem regionalne club A. Wreszcie przyszedł czas na nas – club B.  Prawdopodobnie odeszliśmy na trasę za wcześnie, wrąbaliśmy się w moment gorszej termiki i jeszcze przed pierwszą strefą zaczęliśmy „wiosłować”. Ja przez ten czas, zajęta robieniem zdjęć, zamordowałam błędnik. Ruszyliśmy w kierunku pierwszej strefy, a w żołądku poczułam znajome groźne ciepło. Pomyślałam trudno, najwyżej tam umrę, ale muszę wytrzymać… woda nie pomagała, do żucia miałam jak się okazało coś słodkiego - jeszcze gorzej. Ciemno mi się zaczęło robić przed oczami… a przed nami jakieś 2,5 h lotu… Właśnie doszłam do wniosku, że jestem wrzodem świata szybowników i się nie nadaję, kiedy Larson, doskonale rozumiejący sytuacje wypowiedział dwa magiczne słowa. „Twoje stery”... i zostawił szybowiec w moich rekach… na zawodach... CAŁKIEM… wszystko mi przeszło jak ręką odjął… od razu poczułam się jak młody bóg.. Najlepsze 40 sekund mojego życia! Potem już oczywiście dalej leciał Larson, bo gadanie mi gdzie mam lecieć i jak, to nie bardzo o to chodzi na zawodach szybowcowych.




Larson walczył dzielnie, a ja starałam się gadać jak najmniej i rozkoszować lataniem. Podobno i tak gadałam dużo. Fakt, że jeszcze żyję po tej konkurencji, niezbicie świadczy o anielskim charakterze i profesjonaliźmie naszych aeroklubowych instruktorów. :) Polecam :) 


Pomiędzy obszarami niestety spadliśmy na 1000m, w rejon poszarpanych kominów w których noszenia były wariackie od 0 do 3 m/sek i które ciężko było centrować4. W końcu dolecieliśmy do uśmiechniętego Cu, który zassał nas radośnie w górę. Lot pod samą podstawą był cudowny. Rześkie powietrze, idealna w tym dniu temperatura, tylko widoczność słabawa. Najchętniej zabralibyśmy go dalej ze sobą, bo dawał prawie pod całą podstawą równiutkie noszenia 2m/s. Dokręciliśmy 1900m. Wylatując spod niego miałam wrażenie, że widzę co najmniej Poznań ;)





Im bliżej do drugiego obszaru tym było lepiej, zwiększaliśmy prędkość, żeby nadrobić straty. W drugim obszarze nie polecieliśmy za daleko w głąb - podobno to była nienajlepsza decyzja. Tuż przed powrotem dokręciliśmy znów 1900 i szurnęliśmy do mety. 36 km, spokojnie mięliśmy dolot bez wykręcania, ustawiona prędkość na budziku ponad 140 km/h względem powietrza… i opadanie do minus 3, a nawet raz szarpnęło minus 4 m/s… Wysokość topniała szybko, trzeba było zwalniać w kominach i dobierać wysokości. Nie mogłam zlokalizować lotniska, chociaż z tej odległości powinno być je doskonale widać… Gdzie jestem i gdzie powinno być lotnisko orientowałam się po charakterystycznych obiektach wokół. Do tej pory czytałam tylko, że właściwie płaskiego lotniska nie widać z daleka i dlatego zapamiętuje się konfigurację wokół… Prawda. Lądowaliśmy spokojnie. To znaczy ja całkowicie spokojnie. Błogosławieni którzy za wiele nie wiedzą i  za bardzo się nie znają. ;)

tu już było widać dom bez problemu :)

Zachwycona lotem po ściągnieciu szybowca z pasa startowego, polazłam po kluczyki do auta na kwadrat. Nie dotarło do mnie, że zaczynają się doloty. Wyczekałam puste miejsce żeby przejść pasem kołowania przed lądowiskiem, poczłapałam i nagle nadleciały trzy szybowce w szyku. Błąd mój straszliwy, szybowiec jest mało widoczny, kompletnie go nie słychać i jest koszmarnie szybki. Coś jak motocykliści na drodze, odwracasz się nikogo na lewym pasie i nagle coś  ci przegwizduje nad uchem. Teoretycznie nie szłam przez pas do lądowania ale w tym miejscu mieli już końcówkę podejscia do lądowania  i mogli być bardzo nisko.. i byli... Zobaczyłam ich w momencie kiedy byłam na środku i nie wiedziałam czy mam biec, czy dla odmiany paść plackiem na ziemie. Wybrałam bieg, bo chwilę wcześniej widziałam rozjechana żabę… przez lądujący szybowiec… Nie chodzi się w poprzek pasa, a na dolotach w ogóle najlepiej nie poruszać się, bo zmęczeni po całej trasie piloci tną z maksymalna prędkością i nie mają zbyt wiele manewru żeby człowieka ominąć. Moja wina, było mi straszliwie wstyd. Byłam przekonana, że nic akurat nie poleci… NIGDY TEGO NIE RÓBCIE. Chodzi oczywiście o przebieganie przed nadlatujacym szybowcem... ale żaby też oszczedzajcie. Są bardzo pożyteczne  też mają prawo do życia :) 
No dobra... ale zdjęcia wyszły fajne ;)





Ostatni wyścig tego dnia, zaczął się dla mnie wieczorem. Ponieważ dowiedziałam się niespodziewanie, że kolejny dzień również ja latam, postanowiłam nocować w Niebieskim.
Wychodząc niemrawo po zakupach w markecie zderzyłam się z pięknie budująca się komórką burzową pędząca prosto w kierunku mojego domu. Nie byłby to problemem, gdyby nie fakt, że ostatnie półtorej kilometra jedzie się do mnie przez gęsty las…
Zdążyłam. Nawet się wymyć w deszczówce. Siedząc na ganku, obserwowałam spektakl na niebie. Niebieski i szybowce… ideał z moich marzeń…


1. Obszarówka to taka konkurencja, która polega na wyznaczeniu np. dwóch obszarów do których szybowce mają dolecieć, w tych obszarach polatać minimalny okres czasu i uzyskać jak najlepszą prędkość w stosunku do przelecianych kilometrów, których w zależności czy pilot zdecyduje się lecieć zahaczając  tylko lekko w obszarze czy wlatując obszar głębiej – jest więcej lub mniej.  Oczywiście się liczy wszystko i jeszcze jakieś magiczne współczynniki. Pojecie mam o obszarówce raczej blade, dlatego mnie snu z powiek ten lot nie spędzał ;)

2. Ku wyjaśnieniu nie obeznanych. Akwarium to komin termiczny. Zwykle jeden z nielicznych, dobrze pracujących w zasięgu startujących  szybowców,  przez co większość pilotów krąży właśnie w nim , np. tak jak my, czekając na otwarcie startów lotnych. Wyglądają wtedy jak welonki w kulistym akwarium -  latają jak opętani w kółko ;) stąd nazwa.

3. Tu wyjaśnię. Szybowce mają dwa starty na konkurencji pierwszy to start ziemny. Wiadomo, że 80 lub więcej pilotów nie wystartuje z ziemi równocześnie. Dlatego start ziemny oznacza rozpoczęcie holowania. Kiedy wszystkie szybowce z danej klasy wystartowały i piloci krążą w okolicy lotniska ( w akwarium ;) ) ogłaszany jest start lotny. Start lotny to też nie jest dokładnie jeden moment, bo przelatująca na raz przez linię startu chmara szybowców  to nie jest to co daje poczucie bezpieczeństwa. Dlatego po ogłoszeniu startu lotnego, zawodnik ma określony czas kiedy może polecieć na konkurencję. Czas lotu zaczyna się liczyć od momentu przekroczenia linii startu, wirtualnie w GPS wyznaczonej przez sędziów.  My również przed ogłoszeniem startu lotnego kręciliśmy się w akwarium, przy okazji starając się nabrać jak najlepszej wysokości.

4. Ok. przerwa technologiczna: Centrowanie kominów. Kominy termiczne to takie cylindry, chociaż bardziej lejki, wyglądające trochę jak trąba powietrzna. Tak też się zachowują, bo powietrze w nich nie stoi miejscu tylko sobie leci radośnie do góry. Jedyny mankament to to, że ich nie widać. Niemniej jednak z chwilą gdy ktoś wymyśli urządzenie pokazujące kominy.. romantyzm szybownictwa zginie… chociaż pewnie tak samo mówiono kiedyś jak latano tylko z papierową mapą, a zaczęła wchodzić nawigacja.. GPS ;) Szybownicy  kominy termiczne wykorzystują żeby wznieść się górę ( pisałam o tym już ) Centrowanie to nic innego jak takie ustawienie się szybowcem żeby latać dokładnie wokół centrum tego komina- jak na karuzeli. Jest to o tyle trudne, że patrz wyżej, komina nie widać, więc centruje się go wg wielkości noszenia. Wiadomo, że im bliżej centrum tym noszenie w górę jest większe i że w odległości takiego samego promienia od środka noszenie ma tą sama wartość. Czyli np. 100m od środka po obwodzie wszędzie będzie plus jeden, a 50 metrów od środka plus 2. Jeżeli  lecąc widać że wartość się zmienia, to albo ma się źle wycentrowany komin, albo jest też  poszarpany przez wiatr. Na moim etapie latania cieszę się kiedy noszenie jest powyżej zera ;)