Kiedy patrzę wstecz, nie potrafię siebie z tych czarnych lat rozpoznać. Porównuję się do siebie sprzed roku, widzę jak długą drogę przebyłam.
Wygrałam.
Wciąż jestem jeszcze na lekach, ale to już pochorobowa rekonwalescencja. Znów czuję zapach lasu, zachwyca mnie śpiew ptaków, śmieję się także swoją duszą i oczami.
Znalazłam nową pasję, trening siłowy. Miał to być jedynie sposób na poprawę kondycji mojego kręgosłupa, ale wpadłam jak śliwka w kompot. Nie wyobrażam już sobie tygodnia bez treningu. Podjęłam też kolejną próbę zostania "joginką". Matko jak ja się nie nadaję. Nie mniej cały klimat wokół jogi, "gadżety" wszelkiej maści... Nie oszukujmy się, chodzę na jogę dla mojej emocjonalnej przyjemności. Przy okazji trochę się też rozciagam, co nie jest bez znaczenia, kiedy człowiekowi rosną mięśnie. Dogadałam się w tej kwestii z kręgosłupem, pozostaniemy na podstawowej jodze do rozciągania, bez forsowania biednego nadpękniętego dysku.
Sporo się też dzieje we mnie i wokół mnie. Możliwe, że przekroczenie pewnej granicy wieku powoduje nagły rozbłysk świadomości, że można być sobą i nie trzeba oglądać się na innych. Oto cała ja, panicznie bojąca się kiedyś igieł, obecnie kompletuję kompozycję przekłuć swoich uszu, bo zakochałam się w piercingu. Zaczęło się oczywiście niewinnie, kiedy wreszcie po latach zrobiłam sobie na walentynki kolczyk w nosie.
Pozostałe nowinki jeszcze się "szykują" i nie są do ujawnienia "szerokiej" publiczności, czyli wszystkim moim kochanym znajomym i przyjaciołom którzy od czasu do czasu jeszcze tu zaglądają, bo nie byłoby niespodzianki.
W kontakcie.