Determinacja. Słowo które rządziło moją sobotą.

Zaczęło się rano, kiedy jadąc na lotnisko, na pierwszą w życiu konkurencję w zawodach szybowcowych, którą
miałam latać jako pasażer z moim Instruktorem, utknęłam w potężnym korku 10 km przed Częstochową, jak się okazało później, spowodowanym malowaniem oznaczeń poziomych na skrzyżowaniu…
Po ponad półgodzinnym czołganiu się do przodu zapaliła się STRASZLIWA CZERWONA
LAMPKA. Oczywiście, że od razu odeszły mi wszystkie zmysły, wiedziałam, że auto
się przegrzało i spodziewałam się lada chwila jakiegoś Armagedonu w postaci
wylatującej spod maski, w obłokach pary,
chłodnicy. Nie było gdzie zjechać. Dwa ciągi samochodów, barierki, a ja na lewym pasie. W rozpoczynającej się histerii
wcisnęłam się na prawo i chwilę później utknęłam na zwężonej do jednego pasa
jezdni. Brat krzyczał mi do ucha przez telefon: wyłącz natychmiast silnik, a ja
wiedziałam, że jeżeli to zrobię to zostanę zlinczowana przez kierowców
ciągnących się za mną autami, w korku już ponad
trzydziestokilometrowym chyba…
Na szczęście była to już końcówka, zjechałam w boczną drogę
zaparkowałam w pierwszym lepszym miejscu i oddałam się czarnej rozpaczy.
Prawdopodobnie tkwiłabym tam do dzisiaj, gdyby nie zdzwonił Larson, z pytaniem
gdzie ja do cholery jestem, bo zaraz startujemy, a on bez załogi nie poleci. Jak
to nie poleci ?! PRZEZE MNIE ??? Wstąpiły we mnie nadludzkie siły. Nie zważając
na wojownicze okrzyki Właścicielki Parkingu, galopem poleciałam w kierunku
stacji diagnostycznej i warsztatu, które litościwie znajdowały się w pobliżu. (
no ja to mam właśnie takie szczęście jednak, że jak już się coś dzieje to w
dobrej lokalizacji ). Wparowałam do wypucowanego wnętrza, które jakoś nie
bardzo pasowało mi na warsztat samochodowy i siłą zaciągnęłam do mojego auta jakiegoś biedaka zza biurka. Biedak
okazał się Marketingowcem z salonu Opla i stanowczo upierał się, że niestety,
ale oni nie znają się na cytrynach i mi nie pomogą, ale kilometr dalej jest
warsztat ogólny. Zgrzytając zębami zapytałam się złowieszczo jak niby mam tam dotrzeć, na plecach nie zaniosę… Na szczęście
rozumiał co oznaczają straszne czerwone lampki w aucie, powiedział, że brakuje płynu w chłodnicy, zlokalizował mi nawet zbiornik na ten płyn i
oddalił się pośpiesznie, wykorzystując fakt, że z pobliskiego sklepu znów wyskoczyła
Właścicielka Parkingu, krzycząc, tym razem zrozumiałam, że to parking tylko dla
jej klientów. Odkrzyczałam, że zaraz
zrobię zakupy i zadzwoniłam do brata. Kilka głębokich oddechów później, kiedy
silnik nieco przestygł, przy pomocy koca odkręciłam zawór, dolałam 1,5 litra wody
mineralnej, zrobiłam zakupy w sklepie, przy okazji dostając od wojowniczej
Właścicielki Parkingu telefon do
sprawdzonej pomocy drogowej, odczekałam odpowiednią ilość czasu, odpaliłam
cytrynę i pomknęłam w kierunku lotniska. Pobijając chyba rekordy prędkości tym
autem…

O dziwo zdążyłam na odprawę, z której nic kompletnie nie
zrozumiałam, poza tym, że lecimy obszarówkę1. Zjedzone śniadanie w
biegu przed lotem, zapakowałam się do szybowca, czułam że odpuszczają mi nerwy,
schodzi adrenalina… a ja zaczynam czuć
pulsowanie w głowie… głęboki oddech, jestem kwiatem lotosu na spokojnej
tafli wody…
Wystartowaliśmy… dobra wysokość, od razu wpadliśmy w komin -
idealnie!
mój drugi Instruktor- też Robert :) Startuje w regionalnych w club a :) To ten z Żaru :)
Zaraz potem okazało się, że te boskie cumulusy wcale nie
chcą nas zasysać do góry! Kolejne szybowce lądowały do ponownego startu, my
zaczepiliśmy się na jakichś kłaczkach i dolecieliśmy do Akwarium2. Kręciliśmy
się tam do ogłoszenia startu lotnego3. Chłonęłam wrażenia, a te był
niesamowite… Nad nami około 20 szybowców, na mniej więcej naszej wysokości 5,
pod nami kolejne…
Żeby zobaczyć tą chmarę musicie powiększyć zdjęcie :)



Pierwsze poleciały Mistrzostwa Polski, potem regionalne club
A. Wreszcie przyszedł czas na nas – club B.
Prawdopodobnie odeszliśmy na trasę za wcześnie, wrąbaliśmy się w moment
gorszej termiki i jeszcze przed pierwszą strefą zaczęliśmy „wiosłować”. Ja przez ten czas, zajęta robieniem zdjęć,
zamordowałam błędnik. Ruszyliśmy w kierunku pierwszej strefy, a w żołądku poczułam
znajome groźne ciepło. Pomyślałam trudno,
najwyżej tam umrę, ale muszę wytrzymać… woda nie pomagała, do żucia miałam jak
się okazało coś słodkiego - jeszcze gorzej. Ciemno mi się zaczęło robić przed
oczami… a przed nami jakieś 2,5 h lotu… Właśnie doszłam do wniosku, że jestem
wrzodem świata szybowników i się nie nadaję, kiedy Larson, doskonale
rozumiejący sytuacje wypowiedział dwa magiczne słowa. „Twoje stery”... i
zostawił szybowiec w moich rekach… na zawodach... CAŁKIEM… wszystko mi przeszło
jak ręką odjął… od razu poczułam się jak młody bóg.. Najlepsze 40 sekund mojego
życia! Potem już oczywiście dalej leciał Larson, bo gadanie mi gdzie mam
lecieć i jak, to nie bardzo o to chodzi na zawodach szybowcowych.



Larson walczył dzielnie, a ja starałam się gadać jak
najmniej i rozkoszować lataniem. Podobno i tak gadałam dużo. Fakt, że jeszcze żyję po tej konkurencji, niezbicie świadczy o anielskim charakterze i profesjonaliźmie naszych aeroklubowych instruktorów. :) Polecam :)
Pomiędzy obszarami niestety spadliśmy na 1000m, w rejon
poszarpanych kominów w których noszenia były wariackie od 0 do 3 m/sek i które ciężko było centrować4. W końcu
dolecieliśmy do uśmiechniętego Cu, który zassał nas radośnie w górę. Lot pod
samą podstawą był cudowny. Rześkie powietrze, idealna w tym dniu temperatura,
tylko widoczność słabawa. Najchętniej zabralibyśmy go dalej ze sobą, bo dawał
prawie pod całą podstawą równiutkie noszenia 2m/s. Dokręciliśmy 1900m.
Wylatując spod niego miałam wrażenie, że widzę co najmniej Poznań ;)




Im bliżej do drugiego obszaru tym było lepiej, zwiększaliśmy
prędkość, żeby nadrobić straty. W drugim obszarze nie polecieliśmy za daleko w głąb - podobno
to była nienajlepsza decyzja. Tuż przed powrotem dokręciliśmy znów 1900 i
szurnęliśmy do mety. 36 km, spokojnie mięliśmy dolot bez wykręcania, ustawiona prędkość na budziku ponad 140 km/h względem powietrza…
i opadanie do minus 3, a nawet raz szarpnęło minus 4 m/s… Wysokość topniała
szybko, trzeba było zwalniać w kominach i dobierać wysokości. Nie mogłam zlokalizować lotniska, chociaż z tej odległości
powinno być je doskonale widać… Gdzie jestem i gdzie powinno być lotnisko
orientowałam się po charakterystycznych obiektach wokół. Do tej pory czytałam
tylko, że właściwie płaskiego lotniska nie widać z daleka i dlatego zapamiętuje
się konfigurację wokół… Prawda. Lądowaliśmy spokojnie. To znaczy ja całkowicie spokojnie. Błogosławieni którzy za wiele nie wiedzą i za bardzo się nie znają. ;)
tu już było widać dom bez problemu :)

Zachwycona lotem po ściągnieciu szybowca z pasa startowego, polazłam po kluczyki do auta na kwadrat.
Nie dotarło do mnie, że zaczynają się doloty. Wyczekałam puste miejsce żeby
przejść pasem kołowania przed lądowiskiem, poczłapałam i nagle nadleciały trzy
szybowce w szyku. Błąd mój straszliwy, szybowiec jest mało widoczny, kompletnie
go nie słychać i jest koszmarnie szybki. Coś jak motocykliści na drodze, odwracasz
się nikogo na lewym pasie i nagle coś ci
przegwizduje nad uchem. Teoretycznie nie szłam przez pas do lądowania ale w tym miejscu mieli już końcówkę podejscia do lądowania i mogli być bardzo nisko.. i byli... Zobaczyłam ich w momencie kiedy byłam na środku i nie
wiedziałam czy mam biec, czy dla odmiany paść plackiem na ziemie. Wybrałam
bieg, bo chwilę wcześniej widziałam rozjechana żabę… przez lądujący szybowiec… Nie chodzi się w poprzek pasa, a na dolotach w ogóle najlepiej nie poruszać się, bo zmęczeni po całej trasie piloci tną z maksymalna prędkością i nie mają zbyt wiele manewru żeby człowieka ominąć. Moja wina, było mi straszliwie wstyd. Byłam przekonana, że nic akurat nie poleci… NIGDY TEGO NIE RÓBCIE. Chodzi oczywiście o przebieganie przed nadlatujacym szybowcem... ale żaby też oszczedzajcie. Są bardzo pożyteczne też mają prawo do życia :)
No dobra... ale zdjęcia
wyszły fajne ;)
Ostatni wyścig tego dnia, zaczął się dla mnie wieczorem.
Ponieważ dowiedziałam się niespodziewanie, że kolejny dzień również ja latam, postanowiłam
nocować w Niebieskim.
Wychodząc niemrawo po zakupach w markecie zderzyłam się z pięknie
budująca się komórką burzową pędząca prosto w kierunku mojego domu. Nie byłby
to problemem, gdyby nie fakt, że ostatnie półtorej kilometra jedzie się do mnie przez
gęsty las…
Zdążyłam. Nawet się wymyć w deszczówce. Siedząc na ganku,
obserwowałam spektakl na niebie. Niebieski i szybowce… ideał z moich marzeń…
1. Obszarówka to taka konkurencja, która polega na wyznaczeniu
np. dwóch obszarów do których szybowce mają dolecieć, w tych obszarach polatać
minimalny okres czasu i uzyskać jak najlepszą prędkość w stosunku do
przelecianych kilometrów, których w zależności czy pilot zdecyduje się lecieć
zahaczając tylko lekko w obszarze czy
wlatując obszar głębiej – jest więcej lub mniej. Oczywiście się liczy wszystko i jeszcze
jakieś magiczne współczynniki. Pojecie mam o obszarówce raczej blade, dlatego
mnie snu z powiek ten lot nie spędzał ;)
2. Ku wyjaśnieniu nie obeznanych. Akwarium to komin
termiczny. Zwykle jeden z nielicznych, dobrze pracujących w zasięgu
startujących szybowców, przez co większość pilotów krąży właśnie w
nim , np. tak jak my, czekając na otwarcie startów lotnych. Wyglądają wtedy jak
welonki w kulistym akwarium - latają jak
opętani w kółko ;) stąd nazwa.
3. Tu wyjaśnię. Szybowce mają dwa starty na konkurencji
pierwszy to start ziemny. Wiadomo, że 80 lub więcej pilotów nie wystartuje z
ziemi równocześnie. Dlatego start ziemny oznacza rozpoczęcie holowania. Kiedy
wszystkie szybowce z danej klasy wystartowały i piloci krążą w okolicy lotniska
( w akwarium ;) ) ogłaszany jest start lotny. Start lotny to też nie jest
dokładnie jeden moment, bo przelatująca na raz przez linię startu chmara szybowców to nie jest to co daje poczucie
bezpieczeństwa. Dlatego po ogłoszeniu startu lotnego, zawodnik ma określony
czas kiedy może polecieć na konkurencję. Czas lotu zaczyna się liczyć od
momentu przekroczenia linii startu, wirtualnie w GPS wyznaczonej przez sędziów. My również przed ogłoszeniem startu lotnego
kręciliśmy się w akwarium, przy okazji starając się nabrać jak najlepszej
wysokości.
4. Ok. przerwa technologiczna: Centrowanie kominów. Kominy
termiczne to takie cylindry, chociaż bardziej lejki, wyglądające trochę jak trąba
powietrzna. Tak też się zachowują, bo powietrze w nich nie stoi miejscu tylko
sobie leci radośnie do góry. Jedyny mankament to to, że ich nie widać. Niemniej
jednak z chwilą gdy ktoś wymyśli urządzenie pokazujące kominy.. romantyzm
szybownictwa zginie… chociaż pewnie tak samo mówiono kiedyś jak latano tylko z
papierową mapą, a zaczęła wchodzić nawigacja.. GPS ;) Szybownicy kominy termiczne wykorzystują żeby wznieść
się górę ( pisałam o tym już ) Centrowanie to nic innego jak takie ustawienie
się szybowcem żeby latać dokładnie wokół centrum tego komina- jak na karuzeli.
Jest to o tyle trudne, że patrz wyżej, komina nie widać, więc centruje się go
wg wielkości noszenia. Wiadomo, że im bliżej centrum tym noszenie w górę jest
większe i że w odległości takiego samego promienia od środka noszenie ma tą
sama wartość. Czyli np. 100m od środka
po obwodzie wszędzie będzie plus jeden, a 50 metrów od środka plus
2. Jeżeli lecąc widać że wartość się
zmienia, to albo ma się źle wycentrowany komin, albo jest też poszarpany przez wiatr. Na moim etapie
latania cieszę się kiedy noszenie jest powyżej zera ;)