To zdjęcie symbolizuje całą mnie, to jaka jestem.
To ja i Mundek na naszym debiucie wystawowym 13 lat temu. Chwilę po tym jak na okrążeniu wypięła mi się ringówka (taka smycz na wystawy), moje szczenię radośnie zwiało z ringu, a ja rzuciłam się za nim w panice, przy okazji gubiąc z kieszeni szczotkę, która poleciała wdzięcznym łukiem i uderzyła sędziego prosto w głowę.
Po czymś takim ciężko wraca się przed tłum publiczności i komisję sędziowską, ale cudem nie zostaliśmy zdyskwalifikowani i trzeba było tam iść. Biegać. Prezentować psa. Poczekać na werdykt.
Po wszystkim okazało się, że kiedy byłam na ringu, skradziono mi reklamówkę z psimi dokumentami: książeczką zdrowia, paszportem…
Teraz kiedy to wspominam, śmieję się do łez, bo sytuacja była absurdalna. Wtedy to była dla mnie porażka, tragedia i dramat w trzech aktach, planowałam chodzić w worku na głowie.
Wracaliśmy potem na ring nie raz i nie dwa, zaliczając wzloty i upadki. Czasem wygrywaliśmy nawet.
Rok temu zawalił mi się świat.
Po diagnozie mojej choroby, po nierównej walce o życie mojego psa, problemach zdrowotnych moich najbliższych... po tym jak szybowce zaczęłam oglądać już tylko na obrazkach i nie było już dokąd uciec…
Podziało się jeszcze wiele innych rzeczy, ale wciąż mnie nie zdyskwalifikowali, więc choć utknęłam przed barierką w worku na głowie i nie mam strasznie ochoty znów widzieć świata… pora znów wyjść na ring.
„Co mnie nie zabije to mnie wzmocni” powtarzam całe życie, kiedy otrzepuję piach z obolałych „czterech liter” na które wylądowałam.
Otrzepać się, wyprostować, podnieść głowę. To jeszcze nie koniec, nawet jeśli tak to teraz wygląda.