Po pochmurnej i deszczowej sobocie, przyszła niedziela z
masą postrzępionych przez wiatr cumulusów. Do ideału wiele im brakowało, ale
jak się przesiedziało wcześniej prawie cały dzień w szybowcówce tylko po to,
żeby się karnąć po kręgu kiedy na chwilę przestało mżyć deszczem, to darowanemu
koniowi i te sprawy. W pierwszej
kolejności startowały jednostery, na przeloty i dalsze termiczne wojaże.
Niektóre niestety szybko wracały, niektóre meldowały o mocno poszarpanych,
nierównych kominach i o tym, że trzeba się napracować. Moja nadzieja na
zrobienie tego dnia termiki zaczynała topnieć. Wcześniej latałam Bocianem,
który powiedzmy sobie szczerze lata sam, jeżeli mu się za bardzo nie
przeszkadza, teraz miałam lecieć Puchaczem, którym jeszcze na termikę nie latałam
i chociaż taki sam szybowiec i też ma dwa skrzydła, to trochę wzbudzał mój
niepokój fakt, że wcześniej Larson na Puchaczu mnie nie bardzo chciał puścić.
Do tego trudne warunki, a ja przecież początkująca. Trochę marudziłam sobie pod
nosem, że za cienka w uszach jestem i
wtedy w obroty wzięła mnie Kasia z Jackiem. Kasia, która przyjechała do nas
gościnnie, nie mogła mnie nadzorować, ale jej rzeczowe uwagi i konkretne
omówienie warunków od razu rozjaśniły mi w głowie. Jacek się nie patyczkował i zapytał wprost „a jak ty się czujesz żeby lecieć?” Ku mojemu zaskoczeniu zdałam
sobie sprawę, że czuję się absolutnie
świetnie. Wpakował mnie więc do Puchacza, polecił opiece holownika i ruszyłam.
Daniel, zakumplowany pilot samolotu odrobił za mnie pierwsze zadanie idealnie,
zostawiając mnie w miłym, szerokim jak na ten dzień kominie z przyzwoitym
noszeniem 2m/s.
Tuż przed wczepieniem zaczęłam słyszeć głosy w mojej głowie…
Najpierw odezwała się Patka:
pamiętaj jak wczepiasz się w kominie to odchodzisz po kręgu w stronę komina, wtedy go nie zgubisz, samolot
poleci na zewnątrz. Zrobiłam jak kazała. Za chwilę odezwał się Jacek,
przypominając, żebym pierwszego komina w trudnych warunkach nie centrowała zbyt
gorliwie, bo możliwe, że go wcale nie
wycentruję, a tylko stracę czas i metry. Kasia przypomniała: dzisiaj ciasno i
pod dużym kątem. Tak też krążyłam skoncentrowana maksymalnie. Zawzięłam się, żadne
takie odpuszczam sobie, bo jest trudno, zrobię tą termikę i już! Trudno było
naprawdę. Puchacz, w przeciwieństwie do Bociana, jest normalnie wrażliwy na
stery, więc każdy ruch sterami od razu daje reakcję szybowca. Wygenerowałam
sobie dzięki temu trochę więcej turbulencji niż natura w tym dniu przewidziała.
Zresztą mocny wiatr i nierówne kominy też dały mi popalić. Ponieważ byłam
zostawiona w dobrym punkcie, nanosiło mnie w kierunku lotniska, postanowiłam
więc wykręcić jak najwięcej wysokości w pierwszym kominie, na zapas, do
znajdowania następnego i przeskoki. Dokręciłam się na 1300
m, znalazłam się
nad Wartą i to był już najwyższy czas, żeby poszukać innego komina. Krążąc
rozejrzałam się po niebie. Wybierz ze trzy warianty, gdyby pierwsza chmura cię
nie zabrała, podszeptywał Jacek. Znalazłam kilka ciemnych podstaw blisko siebie
i poleciałam w ich kierunku. Pierwszy cumulus mnie zignorował, drugi również,
trzeci okazał się łaskawszy i zaczęłam krążyć. W trakcie przeskoku
przeanalizowałam sytuację na niebie. Trzymanie się północno zachodniej strony
lotniska od nawietrznej strony, które słusznie zalecała mi Kasia, było w tym
momencie nieosiągalne, musiałam przeczekać, aż kolejna porcja cumulusów doleci
z wiatrem na tyle blisko bym mogła je dosięgnąć. Na daną chwilę były zbyt daleko jak na
możliwości moje i Puchacza. Nasuwający się szlak bardzo kusił, ale musiałam
poczekać.
Pozostawało mi trzymać się zawietrznej, na której ładnie
pracowały podstawy i uważać, żeby za daleko się nie oddalić. W myślach
przeliczałam na szybko wysokość na odległość od lotniska, pamiętając, że będę
wracać pod wiatr, bo Larson trąbił mi już w uszach „gdzie lecisz nad te wsie, tu nie ma pól do
lądowania, pilnuj wysokości!” Znalazłam miły, dobrze noszący komin, byłam tak zaaferowana, żeby nie rzucać się w
nim szybowcem, obserwowaniem szybowców które krążyły w kominach obok, że dokręciłam 1650 metrów i nagle
pojawiły się obok mnie kłaki chmur. Potępiająca cisza wszystkich Instruktorów w
mojej głowie… tak… nie latamy po kłakach…„zanurkowałam” w dół żeby nie dać się
dalej wciągać w kierunku chmury. Wiesz,
do tego używa się hamulców - Larson pilnował skrupulatnie wszystkich moich
technicznych potknięć. Nawet Wam nie napiszę ile miał uwag w krążeniu…

Jeżeli myślicie, że drugi Robert się mojej głowie nie odzywał, to jesteście w
błędzie.. cały czas mi gadał ( bo on gadułą jest) że jak się postaram to na
przelot polecimy, więc mam się starać bardziej!
Wiedziałam co mi powie, zresztą wiedziałam, że powie mi to
realnie każdy Instruktor na ziemi, ale musiałam zrobić sobie sweet focie lecąc
sama w szybowcu na tej wysokości! Szybko
przekonałam się, że zrobienie sobie zdjęcia komórką, równocześnie pilotując szybowiec,
najwyraźniej jest stanem do którego jeszcze nie dorosłam. Stres z powodu wizji,
że za chwilę ta komórka wyleci mi z ręki, wpadnie pod siedzenie i do ogona, zablokuje stery… chwilowo zniechęcił mnie do
dokumentowania moich podniebnych wyczynów.

"Latanie nie polega tylko na kręceniu kominów, rusz się
trochę nad tym lotniskiem", rzucił luźno Jacek.
Poleciałam do moich ulubionych wiatraków pod wiatr, z nadzieją na
przeskoczenie do szlaku cumulusów, nic z tego. Mijałam rozpadające się kłaki,
wysokość topniała, trzeba było się skoncentrować. Od razu Kasia przypomniała mi
rozmowę sprzed startu, kiedy w ramach przygotowania naziemnego analizowałam
sobie, które Cu będą prawdopodobnie nosić. Poszukałam wystających znad rozłożystych
podstaw wypiętrzających się zdrowiutkich kłębów. Jest! Piękny cumulusik. Dotarcie do niego kosztowało mnie kolejne 300 metrów utraty
wysokości, ale było warto. Noszenie podochodziło do 4m/s ! Znów kręciłam
maksymalnie, ale podstawy już się podniosły i wysokość 1600 m nie groziła wleceniem
w odrywające się kłaki chmury. Niedaleko
mnie pojawiło się stado bocianów, kręciły swój komin, wokół nich po szerszym
kręgu szybowiec. Dla mnie było to za dużo zmiennych jeszcze, więc obserwowałam
tylko z daleka. Uśmiechnęłam się. W szybowcu siedziała doświadczona pilotka,
ładnie, równiutko krążyła i pięła się w górę, jak dorosłe bociany u góry komina
ze stabilnie rozłożonymi skrzydłami. Na dole młodzież próbowała go centrować z
różnym skutkiem, co chwile „włączając silniki” i domachując skrzydłami,
mozolnie zdobywała kolejne metry. Jak ja.
Świadomość, że one za chwilę, będą musiały przelecieć tysiące kilometrów, a ja
spokojnie mogę rozwlekać swoją naukę latania, zmobilizowała mnie bardziej.

Kiedy przez radio odezwał się do mnie realny głos, aż
podskoczyłam. Puchacz 89 - Lima, widzisz mnie? Leć pod szlakiem, ładnie trzyma.
Odklikałam w podziękowaniu. „Mój” szlak
Cu wreszcie przypłynął w okolice lotniska. Podleciałam do niego, trochę tracąc
wysokość, ale pod szlakiem noszenia były od 0 do 2 m/s, więc szybko odrobiłam
straty. Latałam w poprzek lotniska po 5 km w każdą stronę i
rzeczywiście ładnie trzymał, a ja sobie
trochę poluzowałam, odpuścił mi stres, wiedziałam, że już latam konkretny
przedział czasowy i w zasadzie nie muszę utrzymywać się na siłę. Wtedy zrobiło się cicho w mojej głowie, a ja oddałam się całkowitej rozkoszy latania po
niebie. W szybowcu bynajmniej cicho nie było, bo na tej wysokości przez radio
słyszałam informacje z trzech lotnisk. W pewnym momencie zaczęli odzywać się nawet
Czesi. Szlak cumulusów odpłynął majestatycznie, więc podleciałam w kierunku
lasu, który kusił mnie ostatnio, po wschodniej części lotniska, znów topniała wysokość, podlatywałam do
rozłożystego Cu i tylko się w myślach modliłam, niech mnie zabierze, niech mnie
zabierze, nie bardzo chciał i może bym żałowała opuszczenia pewnej miejscówki po południowej stronie, ale generalnie chodzi o to żeby nauczyć
się lecieć tam gdzie się chce, a nie tam gdzie akurat wiatr naniesie krążącego
w jednym kominie. „Macałam” podstawę, w końcu wypatrzyłam obiecujący
środek, tak to było to, znów przyjemna
winda, 3 m/s momentami 4, szybko rosła wysokość. Przy okazji, odnosząc mnie znów
od lotniska. Zawróciłam, przeskakiwałam od cumulusa do cumulusa, posiłkując się
również wycentrowanymi kominami przez inne szybowce. Po drodze będąc po przeciwnej
stronie i nieco wyżej, mogłam obserwować wyskakujących skoczków z naszego Gawrona. Zaczęłam czuć zmęczenie, upewniwszy się
przez radio, że latam prawie dwie godziny, podjęłam decyzje o zejściu do
lądowania. Zrobiłam sobie dwa szerokie kółka na około lotniska, podleciałam nad
znaki i wleciałam na krąg nadlotniskowy.
Na ziemi buchnęła ze mnie radość i zmęczenie jednocześnie. Radość była
większa. Sporo mam do nauczenia się w lataniu, wciąż jestem tym machającym skrzydłami w źle
wycentrowanym kominie młodziakiem bociana, ale
kiedyś też polecę tak jak one - daleko przed siebie.