Dawno dawno temu mała dziewczynka pokochała taniec, nie została baletnicą, ani nic z tych rzeczy, bo postanowiła zostać architektem, ale o tym innym razem ;) Tańczę od zawsze i właściwie poza epizodami ( bardzo pięknymi zresztą i do tego owianymi romantyzmem, o tym też może innym razem ;) ) właściwie całkowicie "na dziko". Dopiero 3 lata temu trafiłam na profesjonalne zajęcia, gdzie zaczęłam uczyć się tańczyć - tańca orientalnego. Wtedy okazało się, że jakoweś złe we mnie weszło, albo mnie napadło ( o owym jakowymś pisać w ogóle nie będę, bo nie jest tego warte :P ) i gdzieś zginęła swoboda i radość płynąca z tańca. Próbowałam, ale wciąż nie mogłam się odnaleźć, nie pomagała ani cudowna atmosfera zajęć, wspólnych występów, ani wspaniała, ciepła prowadząca -
Thasis. Potem złe - jak już wiecie wlazło mi w kolano. Naturę mam wojowniczą i od początku października wróciłam do tańca i to podwójnie. Mój powrót można określić ładnym sloganem "pot, ból i łzy". Tak się złożyło, że zaczęłam od wymarzonych zajęć tribal - w dodatku u podziwianej przez mnie od dawna
Yolandy,. Stres, nieruchawość, paniczny strach, że znów coś mi się stanie ( kolano strzeliło mi właśnie w tańcu ) ... pogubiłam ręce, nogi i biodra, pomyliły mi się części ciała, zapomniałam o muzyce... a w lustrze widziałam tylko spoconego czerwonego potwora który wszystkim zawadza. .. ( no tak, zajęcia z tańca zwykle odbywają się w sali pełnej luster.. jakby ktoś nie wiedział ). Nie uciekłam, nie dlatego, że taka dzielna byłam, tylko dlatego, że zapłaciłam za 3 miesiące z góry i wiedziałam, że i tak muszę tam wrócić.. :)))) Po powrocie do domu starałam się nie ryczeć w poduszkę, powtarzałam sobie tylko w kółko do znudzenia, że mam prawo czuć się zestresowana, mam prawo czegoś nie umieć i że i tak tańczyć będę i już :P. Na belly dance z Thasis od razu wykupiłam podwójne zajęcia, tutaj wracałam jak do własnego domu, nie stresuje się kiedy patrzę jak dziewczyny, które kiedyś zaczynały ze mną, dziś same przygotowują występy - patrze na nie z podziwem i z zachwytem. Znalazłam swoja niszę - zakochana w bębnach, posiadaczka swojego "szamańskiego" djembe, zaczęłam uczyć się rytmów arabskich na darbukę :). Na djembe brzmią eee... oryginalnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę umiejętności grającej, a raczej ich duży niedobór ... :))))).
Wszystko więc wróciłoby do codzienności ,gdyby nie fakt, że skusiłam się na Progresteron :) Uwielbiam ten festiwal, i chociaż mogę na nim być tylko jeden weekend- podreptałam. Było z tym pod górkę, w nerwach tam poleciałam, pierwsze zajęcia- kompletnie nie trafiłam, nie dla mnie. Zrezygnowana, po odsiedzeniu dwóch godzin ( no kto sobie tak wybiera zajęcia żeby mieć taaaką przerwę ? :P ), już kompletnie zniechęcona poczłapałam na
Taniec z marzeniami , prowadzony przez Marzenę Śniarowska-Tlatlik. Tyle racjonalnych opisów. Dalej, była już czysta magia.
Zapada jesienny zmrok na wielkiej gimnastycznej sali, rozświetlony małymi świeczkami w środku kręgu. Pierwsze dźwięki muzyki wywołują mi ciarki na plecach, zapominam, gdzie jestem, o czym są te zajęcia. Mamy ruszać się do rytmu, ale ja stoję. Stoję i nie potrafię przestać płakać, nie potrafię ruszyć nawet kawałkiem ciała. Przepłakałam tak prawie pół zajęć stojąc lub niemrawo przestępując z nogi na nogę, a muzyka wdzierała się we mnie wszystkimi zakamarkami, przez skórę, przez każda komórkę ciała. Dotarła do mojego umysłu, zawładnęła nim, dotarła do mojego serca i wprawiła je w drżenie.. a potem dotarła do mojej duszy.. i zaczęłam tańczyć, a muzyka była mną i całym światem.
Ale żeby nie było tak strasznie tkliwie, taniec z marzeniami ma swój wymiar bardzo materialny również ;) Podpowiedz na zdjęciach, zgadnijcie co ! :)))))))