11 października 2016

W sercu Bieszczad

Wyjechałam późno, bo dopiero w piątek. Nawet nie pomyślałam o korkach, po prostu wiedziałam, że jeżeli nie pojadę teraz, to nie pojadę już w ogóle.  Na A4 miałam szczęście wybierając na rozjeździe z powodu remontu,  lewy pas, na  którym jechaliśmy w tempie co prawda 60km/h, ale przesuwaliśmy się do przodu, w przeciwieństwie do prawego, kompletnie zabetonowanego… W Krakowie nie było lepiej, w pewnym momencie wydawało mi się, że zaraz wszyscy wysiądziemy i zrobimy grilla. W końcu po zachodzie słońca wyjechałam na autostradę w kierunku Rzeszowa i zrobiło się pusto i luźno. Pijąc cole za colą, żeby nie zasnąć, pędziłam przed siebie. Udało mi się zjechać i nie zgubić w Rzeszowie, za to w Sanoku zaczęły się schody. Wybrałam trasę krótszą i pojechałam w kierunku Zamku Sobień, niestety, była już ciemna noc, ja zmęczona, nie sprawdziłam dokładnie trasy, a sugerując się słowami kolegi, że zjazd jest dobrze oznaczony na Bezmiechową… przegapiłam drogę w którą miałam skręcić. Zjazd był dobrze oznakowany, ale nie na drodze którą jechałam… Kilkadziesiąt kilometrów później zwiedzając Bieszczady nocą, małymi, wąskimi asfaltowymi drogami, wijącymi się w gęstym lesie, modliłam się, żeby nigdzie przypadkiem zahaczając na kolejnej serpentynie o szutrowe pobocze nie złapać gumy. Miałam też nadzieję, że tabliczki „uwaga niedźwiedzie” postawione są tylko dla jaj :). W końcu wróciłam w miarę cywilizowane tereny ( Solina nocą jest na pewno piękna, tylko nic nie było widać ) odnalazłam kierunkowskazy i powoli zaczęłam ponownie przybliżać się do celu. Tym razem swoje położenie sprawdzałam na google w komórce i na zjazd  trafiłam. Jechałam od drugiej strony, więc wkrótce przywitał mnie radosny napis Bezmiechowa Górna. Pozostało jedynie dojechać do lotniska… Kolejne serpentyny, traciłam nadzieję i oto znienacka, po ponad ośmiu godzinach podróży, tuż przed północą,  dotarłam. Chwilę zastanawiałam się czy budzić kogokolwiek, ale w domku pilota rozkręcała się dopiero studencka impreza, więc ten dylemat odpadł od razu. 



Sobotni poranek, przywitał mnie od razu wszystkim co na Bezmiechowej najlepsze. Cisza, przecudne widoki aż po horyzont, wiatr… Z dolin niosło się, ciche już tutaj, pianie kogutów. Trudno znaleźć piękniejsze miejsce… 




Po odprawie, na której załatwiłam wszelkie formalności, przyszedł czas wsiąść do szybowca. Trochę stremowana, po wszystkich strasznych opowieściach o lądowaniu tutaj, mijaniu  jakichś tysięcy pagórków, by wylądować na którymś z nich z kolei, wysłuchanych przed przyjazdem, niepewnie zamykałam kabinę szybowca. Pocieszałam się, że formalnie pierwsze loty robię z Instruktorem, tak, żeby móc zdobyć uprawnienia do startu grawitacyjnego. W trzecim locie zrozumiałam, że jestem uzależniona. Start grawitacyjny to fantastyczna forma startowania szybowcem, a lądowanie, chociaż wymagało skupienia, nie było niemożliwym. Co innego powrót na start! Między miejscem startu grawitacyjnego, a miejscem lądowania szybowca, jest może tak na oko jakieś 150 metrów różnicy wysokości. Jedyną formą powrotu, jest zaczepienie szybowca do terenówki i wciągnięcie go na górę z powrotem. Tyle, że zawsze  jedna osoba musi iść przy skrzydle, żeby utrzymać szybowiec w równowadze podczas jego transportu. Z punktu widzenia osoby idącej przy skrzydle - górka jest praktycznie pionowa :). Za pierwszym razem, honorowo dałam rade dojść do samej góry. Potem musiałam dojść do siebie, zanim ponownie byłam w stanie pilotować szybowiec. Podjęłam jeszcze dwie próby wchodzenia z szybowcem,  kiedy w jakichś 3/4 zmieniły mnie jednak litościwe dusze, ponieważ ja czułam, że za chwilę razem z szybowcem, będą ciągnąć również moje zwłoki przyczepione do skrzydła. Całość mogłabym porównać do zjeżdżania na nartach z górki bez wyciągu. Dwie minuty lotu i pół godziny wchodzenia :). 
Dzieki pomocy obecnych na miejscu studentów i moich znajomych z aeroklubu, udało mi sie tego dnia zrobić większość startów. Szczególnie wdzięczna jestem Kamili, która w ramach codziennej dawki sportu, wbiegała za mnie z szybowcem jak gazela. Pod koniec dnia zostałam sama w szybowcu i poleciałam.
Dzieki Kasi mam jedno z najbardziej romantycznych zdjęć w locie... !

Ja, szybowiec, zachód słońca i Bieszczady ... fot.Katarzyna Chęcińska

Wiekszość sobotniej nocy, spędziliśmy przy gitarze, a ja przeniosłam sie w swoje studenckie czasy. Gorszy był niedzielny poranek, kiedy czekał mnie jeszcze jeden lot do uzyskania kwalifikacji. Z jednego lotu zrobiły sie dwa, pierwszy sprawdzający warunki, poleciałam razem z Instruktorem. Niestety podczas mojego pobytu i akurat w tych momentach kiedy przychodziła moja kolej startu nie wiało wystarczajaco, aby załapać się na loty żaglowe. W rezultacie mój nalot świeżo upieczonego pilota nie zyskał zbyt wiele. Satysfakcja i radość jest jednak ogromna. 

Widok na całe lądowisko z miejsca startu grawitacyjnego, ten mały biały punkt na dole na środku wykoszonej polany - to miejsce lądowania :) 

Tak wygląda pole startowe z boku :

a tak widzi miejsce startu pilot przed wejściem do szybowca :)

Dzieki temu, że Kasia robiła mnóstwo zdjęć, na sporej części z nich uwieczniła moje loty, za co jej bardzo dziekuję. Mogę więc pokazać na czym polega start grawitacyjny :) autorem zdjęć poniżej jest Katarzyna Chęcińska, a w szybowcu siedzę ja :)

Na początku ustawia się szybowiec w miejscu startu, czyli na środku  wybrukowanej ścieźki. Pilot wsiada do szybowca, a pomocnicy  biegnąc pchają szybowiec do momentu, aż  zacznie swobodnie się toczyć. Ten rodzaj startu możliwy jest tylko wtedy gdy wiatr wieje dokładnie w przeciwnym kierunku do startu, "pod skrzydła" szybowca, czyli na Bezmiechowej z południa.

Kiedy szybowiec rozpędzi się wystarczająco, pomocnicy rozbiegaja się na boki, a pilot kontynuuje rozbieg, starając się utrzymać równowagę szybowca.

W pewnym momencie, prędkość jest na tyle duża, że na skrzydłach wytwarza się siła nośna i szybowiec odrywa się od ziemi. Zbocze zostaje sobie powoli w dole.

Szybowiec leci prosto, nabiera prędkości i już można latać

Tak start wygląda z góry


Po starcie, można od razu skręcić w prawo i "przykleić się" do zbocza  w poszukiwaniu noszenia na żaglu. Nam się z Instruktorem nie udało na nie trafić. Wiatr wiał zbyt słabo.

Kiedy nie ma na czym polatać,  pozostaje tylko odkręcić szybowiec w kierunku lądowania i wyladować :) Tak, właśnie tam na drugiej górce, mijajac pierwszą, na zboczu pochylonym również w bok, na rozpiętość skrzydeł od wyłożonej strzały. Drugiego dnia wyladowałam idealnie :)

Wszystko ma swój koniec, a to co dobre, zwykle za wcześnie. Prognoza pogody  zapowiadała na kolejny tydzień bardzo stabilną pogodę - ulewne deszcze i całkowite zachmurzenie. Nie było sensu zostawać dłużej. Spakowałam swój dobytek i pojechałam w kierunku Narnii...

4 komentarze:

  1. Niesamowita sprawa. Jestem pod wielkim wrażeniem. Kocham góry, w Bieszczadach niestety jeszcze nie byłam, ale na pewno kiedyś trafię. Na pewno. Zazdroszczę Ci. Mieszkasz w pięknym miejscu. Pozdrawiam serdecznie.

    www.kasinyswiat.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję ! Zapraszam na szybowce do Rudnik, do mojego macierzystego aeroklubu gdzie latam "na codzień" :)

      Usuń
  2. Ale wypad!!! Zdjęcie wspaniałe!! Ja ma takie z koniem w wodzie w tym roku - kurde - jaki to zawsze czad!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dzieki !! oj tak ... konie woda! ja w tym roku pojechałam jeszcze "na hucuły", ale tak lało, że w końcu nie pojechałyśmy na żaden teren :( ,też fakt, że ja po dłuższej przerwie na teren w trudnych dla mnie, bo mokrych warunkach, wolałam nie przeginać, nie wjeżdzona, nie w treningu, wiadomo ... ;)

      Usuń