Wyjechałam późno, bo dopiero w piątek. Nawet nie pomyślałam
o korkach, po prostu wiedziałam, że jeżeli nie pojadę teraz, to nie pojadę już
w ogóle. Na A4 miałam szczęście wybierając na rozjeździe z powodu remontu, lewy pas, na którym jechaliśmy w tempie co prawda 60km/h,
ale przesuwaliśmy się do przodu, w przeciwieństwie do prawego, kompletnie
zabetonowanego… W Krakowie nie było lepiej, w pewnym momencie wydawało mi się, że
zaraz wszyscy wysiądziemy i zrobimy grilla. W końcu po zachodzie słońca
wyjechałam na autostradę w kierunku Rzeszowa i zrobiło się pusto i luźno. Pijąc
cole za colą, żeby nie zasnąć, pędziłam przed siebie. Udało mi się zjechać i
nie zgubić w Rzeszowie, za to w Sanoku zaczęły się schody. Wybrałam trasę
krótszą i pojechałam w kierunku Zamku Sobień, niestety, była już ciemna noc, ja
zmęczona, nie sprawdziłam dokładnie trasy, a sugerując się słowami kolegi, że
zjazd jest dobrze oznaczony na Bezmiechową… przegapiłam drogę w którą miałam
skręcić. Zjazd był dobrze oznakowany, ale nie na drodze którą jechałam… Kilkadziesiąt
kilometrów później zwiedzając Bieszczady nocą, małymi, wąskimi asfaltowymi drogami, wijącymi się w gęstym
lesie, modliłam się, żeby nigdzie przypadkiem zahaczając na kolejnej
serpentynie o szutrowe pobocze nie złapać gumy. Miałam też nadzieję, że tabliczki „uwaga niedźwiedzie”
postawione są tylko dla jaj :). W końcu
wróciłam w miarę cywilizowane tereny ( Solina nocą jest na pewno piękna,
tylko nic nie było widać ) odnalazłam kierunkowskazy i powoli zaczęłam ponownie
przybliżać się do celu. Tym razem swoje położenie
sprawdzałam na google w komórce i na zjazd trafiłam. Jechałam od drugiej strony, więc
wkrótce przywitał mnie radosny napis
Bezmiechowa Górna. Pozostało jedynie dojechać do lotniska… Kolejne serpentyny,
traciłam nadzieję i oto znienacka, po ponad ośmiu godzinach podróży, tuż przed
północą, dotarłam. Chwilę zastanawiałam
się czy budzić kogokolwiek, ale w domku pilota rozkręcała się dopiero studencka
impreza, więc ten dylemat odpadł od razu.
Sobotni poranek, przywitał mnie od razu wszystkim co na Bezmiechowej
najlepsze. Cisza, przecudne widoki aż po horyzont, wiatr… Z dolin niosło się, ciche
już tutaj, pianie kogutów. Trudno znaleźć piękniejsze miejsce…
Po odprawie, na której załatwiłam
wszelkie formalności, przyszedł czas wsiąść do szybowca. Trochę stremowana, po
wszystkich strasznych opowieściach o
lądowaniu tutaj, mijaniu jakichś tysięcy
pagórków, by wylądować na którymś z nich z kolei, wysłuchanych przed przyjazdem, niepewnie
zamykałam kabinę szybowca. Pocieszałam się, że formalnie pierwsze loty robię z Instruktorem,
tak, żeby móc zdobyć uprawnienia do startu grawitacyjnego. W trzecim locie
zrozumiałam, że jestem uzależniona. Start grawitacyjny to fantastyczna forma
startowania szybowcem, a lądowanie, chociaż wymagało skupienia, nie było niemożliwym.
Co innego powrót na start! Między miejscem
startu grawitacyjnego, a miejscem lądowania szybowca, jest może tak na oko jakieś
150 metrów
różnicy wysokości. Jedyną formą powrotu, jest zaczepienie szybowca do terenówki
i wciągnięcie go na górę z powrotem. Tyle, że zawsze jedna osoba musi iść przy skrzydle, żeby
utrzymać szybowiec w równowadze podczas jego transportu. Z punktu widzenia
osoby idącej przy skrzydle - górka jest praktycznie pionowa :). Za pierwszym razem, honorowo dałam rade dojść
do samej góry. Potem musiałam dojść do siebie, zanim ponownie byłam w stanie
pilotować szybowiec. Podjęłam jeszcze dwie próby wchodzenia z szybowcem, kiedy w jakichś 3/4 zmieniły mnie jednak
litościwe dusze, ponieważ ja czułam, że za chwilę razem z szybowcem, będą ciągnąć również moje zwłoki przyczepione do skrzydła. Całość mogłabym porównać do
zjeżdżania na nartach z górki bez wyciągu. Dwie minuty lotu i pół godziny wchodzenia :).
Dzieki pomocy obecnych na miejscu studentów i moich znajomych z aeroklubu, udało mi sie tego dnia zrobić większość startów. Szczególnie wdzięczna jestem Kamili, która w ramach codziennej dawki sportu, wbiegała za mnie z szybowcem jak gazela. Pod koniec dnia zostałam sama w szybowcu i poleciałam. Dzieki Kasi mam jedno z najbardziej romantycznych zdjęć w locie... !
Ja, szybowiec, zachód słońca i Bieszczady ... fot.Katarzyna Chęcińska
Wiekszość sobotniej nocy, spędziliśmy przy gitarze, a ja przeniosłam sie w swoje studenckie czasy. Gorszy był niedzielny poranek, kiedy czekał mnie jeszcze jeden lot do uzyskania kwalifikacji. Z jednego lotu zrobiły sie dwa, pierwszy sprawdzający warunki, poleciałam razem z Instruktorem. Niestety podczas mojego pobytu i akurat w tych momentach kiedy przychodziła moja kolej startu nie wiało wystarczajaco, aby załapać się na loty żaglowe. W rezultacie mój nalot świeżo upieczonego pilota nie zyskał zbyt wiele. Satysfakcja i radość jest jednak ogromna.
Widok na całe lądowisko z miejsca startu grawitacyjnego, ten mały biały punkt na dole na środku wykoszonej polany - to miejsce lądowania :)
Tak wygląda pole startowe z boku :
a tak widzi miejsce startu pilot przed wejściem do szybowca :)
Dzieki temu, że Kasia robiła mnóstwo zdjęć, na sporej części z nich uwieczniła moje loty, za co jej bardzo dziekuję. Mogę więc pokazać na czym polega start grawitacyjny :) autorem zdjęć poniżej jest Katarzyna Chęcińska, a w szybowcu siedzę ja :)
Na początku ustawia się szybowiec w miejscu startu, czyli na środku wybrukowanej ścieźki. Pilot wsiada do szybowca, a pomocnicy biegnąc pchają szybowiec do momentu, aż zacznie swobodnie się toczyć. Ten rodzaj startu możliwy jest tylko wtedy gdy wiatr wieje dokładnie w przeciwnym kierunku do startu, "pod skrzydła" szybowca, czyli na Bezmiechowej z południa.
Kiedy szybowiec rozpędzi się wystarczająco, pomocnicy rozbiegaja się na boki, a pilot kontynuuje rozbieg, starając się utrzymać równowagę szybowca.
W pewnym momencie, prędkość jest na tyle duża, że na skrzydłach wytwarza się siła nośna i szybowiec odrywa się od ziemi. Zbocze zostaje sobie powoli w dole.
Szybowiec leci prosto, nabiera prędkości i już można latać
Tak start wygląda z góry
Po starcie, można od razu skręcić w prawo i "przykleić się" do zbocza w poszukiwaniu noszenia na żaglu. Nam się z Instruktorem nie udało na nie trafić. Wiatr wiał zbyt słabo.
Kiedy nie ma na czym polatać, pozostaje tylko odkręcić szybowiec w kierunku lądowania i wyladować :) Tak, właśnie tam na drugiej górce, mijajac pierwszą, na zboczu pochylonym również w bok, na rozpiętość skrzydeł od wyłożonej strzały. Drugiego dnia wyladowałam idealnie :)
Wszystko ma swój koniec, a to co dobre, zwykle za wcześnie. Prognoza pogody zapowiadała na kolejny tydzień bardzo stabilną pogodę - ulewne deszcze i całkowite zachmurzenie. Nie było sensu zostawać dłużej. Spakowałam swój dobytek i pojechałam w kierunku Narnii...
Niesamowita sprawa. Jestem pod wielkim wrażeniem. Kocham góry, w Bieszczadach niestety jeszcze nie byłam, ale na pewno kiedyś trafię. Na pewno. Zazdroszczę Ci. Mieszkasz w pięknym miejscu. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńwww.kasinyswiat.blogspot.com
Dziękuję ! Zapraszam na szybowce do Rudnik, do mojego macierzystego aeroklubu gdzie latam "na codzień" :)
UsuńAle wypad!!! Zdjęcie wspaniałe!! Ja ma takie z koniem w wodzie w tym roku - kurde - jaki to zawsze czad!
OdpowiedzUsuńdzieki !! oj tak ... konie woda! ja w tym roku pojechałam jeszcze "na hucuły", ale tak lało, że w końcu nie pojechałyśmy na żaden teren :( ,też fakt, że ja po dłuższej przerwie na teren w trudnych dla mnie, bo mokrych warunkach, wolałam nie przeginać, nie wjeżdzona, nie w treningu, wiadomo ... ;)
Usuń