04 lipca 2016

Pierwsza konkurencja w Rudnikach

Determinacja. Słowo które rządziło moją sobotą.


Zaczęło się rano, kiedy jadąc na lotnisko, na pierwszą w życiu  konkurencję w zawodach szybowcowych, którą miałam latać jako pasażer z moim Instruktorem, utknęłam w potężnym korku 10 km przed Częstochową, jak się okazało później, spowodowanym malowaniem oznaczeń poziomych na skrzyżowaniu… Po ponad półgodzinnym czołganiu się do przodu zapaliła się STRASZLIWA CZERWONA LAMPKA. Oczywiście, że od razu odeszły mi wszystkie zmysły, wiedziałam, że auto się przegrzało i spodziewałam się lada chwila jakiegoś Armagedonu w postaci wylatującej spod maski, w obłokach pary, chłodnicy. Nie było gdzie zjechać. Dwa ciągi samochodów, barierki, a ja na  lewym pasie. W rozpoczynającej się histerii wcisnęłam się na prawo i chwilę później utknęłam na zwężonej do jednego pasa jezdni. Brat krzyczał mi do ucha przez telefon: wyłącz natychmiast silnik, a ja wiedziałam, że jeżeli to zrobię to zostanę zlinczowana przez kierowców ciągnących się za mną autami, w korku już ponad  trzydziestokilometrowym chyba…
Na szczęście była to już końcówka, zjechałam w boczną drogę zaparkowałam w pierwszym lepszym miejscu i oddałam się czarnej rozpaczy. Prawdopodobnie tkwiłabym tam do dzisiaj, gdyby nie zdzwonił Larson, z pytaniem gdzie ja do cholery jestem, bo zaraz startujemy, a on bez załogi nie poleci. Jak to nie poleci ?! PRZEZE MNIE ??? Wstąpiły we mnie nadludzkie siły. Nie zważając na wojownicze okrzyki Właścicielki Parkingu, galopem poleciałam w kierunku stacji diagnostycznej i warsztatu, które litościwie znajdowały się w pobliżu. ( no ja to mam właśnie takie szczęście jednak, że jak już się coś dzieje to w dobrej lokalizacji ). Wparowałam do wypucowanego wnętrza, które jakoś nie bardzo pasowało mi na warsztat samochodowy i siłą zaciągnęłam do mojego auta jakiegoś biedaka zza biurka. Biedak okazał się Marketingowcem z salonu Opla i stanowczo upierał się, że niestety, ale oni nie znają się na cytrynach i mi nie pomogą, ale kilometr dalej jest warsztat ogólny. Zgrzytając zębami zapytałam się złowieszczo jak niby mam tam dotrzeć, na plecach nie zaniosę… Na szczęście rozumiał co oznaczają straszne czerwone lampki w aucie,  powiedział,  że brakuje płynu w chłodnicy,  zlokalizował mi nawet zbiornik na ten płyn i oddalił się pośpiesznie, wykorzystując fakt, że z pobliskiego sklepu znów wyskoczyła Właścicielka Parkingu, krzycząc, tym razem zrozumiałam, że to parking tylko dla jej klientów. Odkrzyczałam, że zaraz zrobię zakupy i zadzwoniłam do brata. Kilka głębokich oddechów później, kiedy silnik nieco przestygł, przy pomocy koca odkręciłam zawór, dolałam 1,5 litra wody mineralnej, zrobiłam zakupy w sklepie, przy okazji dostając od wojowniczej Właścicielki Parkingu  telefon do sprawdzonej pomocy drogowej, odczekałam odpowiednią ilość czasu, odpaliłam cytrynę i pomknęłam w kierunku lotniska. Pobijając chyba rekordy prędkości tym autem…


O dziwo zdążyłam na odprawę, z której nic kompletnie nie zrozumiałam, poza tym, że lecimy obszarówkę1. Zjedzone śniadanie w biegu przed lotem, zapakowałam się do szybowca, czułam że odpuszczają mi nerwy, schodzi adrenalina… a ja zaczynam czuć  pulsowanie w głowie… głęboki oddech, jestem kwiatem lotosu na spokojnej tafli wody…


Wystartowaliśmy… dobra wysokość, od razu wpadliśmy w komin - idealnie!



mój drugi Instruktor- też Robert :) Startuje w regionalnych  w club a :) To ten z Żaru :) 

Zaraz potem okazało się, że te boskie cumulusy wcale nie chcą nas zasysać do góry! Kolejne szybowce lądowały do ponownego startu, my zaczepiliśmy się na jakichś kłaczkach i dolecieliśmy do Akwarium2. Kręciliśmy się tam do ogłoszenia startu lotnego3. Chłonęłam wrażenia, a te był niesamowite… Nad nami około 20 szybowców,  na mniej więcej naszej wysokości 5, pod nami kolejne…

 Żeby zobaczyć tą chmarę musicie powiększyć zdjęcie :) 



Pierwsze poleciały Mistrzostwa Polski, potem regionalne club A. Wreszcie przyszedł czas na nas – club B.  Prawdopodobnie odeszliśmy na trasę za wcześnie, wrąbaliśmy się w moment gorszej termiki i jeszcze przed pierwszą strefą zaczęliśmy „wiosłować”. Ja przez ten czas, zajęta robieniem zdjęć, zamordowałam błędnik. Ruszyliśmy w kierunku pierwszej strefy, a w żołądku poczułam znajome groźne ciepło. Pomyślałam trudno, najwyżej tam umrę, ale muszę wytrzymać… woda nie pomagała, do żucia miałam jak się okazało coś słodkiego - jeszcze gorzej. Ciemno mi się zaczęło robić przed oczami… a przed nami jakieś 2,5 h lotu… Właśnie doszłam do wniosku, że jestem wrzodem świata szybowników i się nie nadaję, kiedy Larson, doskonale rozumiejący sytuacje wypowiedział dwa magiczne słowa. „Twoje stery”... i zostawił szybowiec w moich rekach… na zawodach... CAŁKIEM… wszystko mi przeszło jak ręką odjął… od razu poczułam się jak młody bóg.. Najlepsze 40 sekund mojego życia! Potem już oczywiście dalej leciał Larson, bo gadanie mi gdzie mam lecieć i jak, to nie bardzo o to chodzi na zawodach szybowcowych.




Larson walczył dzielnie, a ja starałam się gadać jak najmniej i rozkoszować lataniem. Podobno i tak gadałam dużo. Fakt, że jeszcze żyję po tej konkurencji, niezbicie świadczy o anielskim charakterze i profesjonaliźmie naszych aeroklubowych instruktorów. :) Polecam :) 


Pomiędzy obszarami niestety spadliśmy na 1000m, w rejon poszarpanych kominów w których noszenia były wariackie od 0 do 3 m/sek i które ciężko było centrować4. W końcu dolecieliśmy do uśmiechniętego Cu, który zassał nas radośnie w górę. Lot pod samą podstawą był cudowny. Rześkie powietrze, idealna w tym dniu temperatura, tylko widoczność słabawa. Najchętniej zabralibyśmy go dalej ze sobą, bo dawał prawie pod całą podstawą równiutkie noszenia 2m/s. Dokręciliśmy 1900m. Wylatując spod niego miałam wrażenie, że widzę co najmniej Poznań ;)





Im bliżej do drugiego obszaru tym było lepiej, zwiększaliśmy prędkość, żeby nadrobić straty. W drugim obszarze nie polecieliśmy za daleko w głąb - podobno to była nienajlepsza decyzja. Tuż przed powrotem dokręciliśmy znów 1900 i szurnęliśmy do mety. 36 km, spokojnie mięliśmy dolot bez wykręcania, ustawiona prędkość na budziku ponad 140 km/h względem powietrza… i opadanie do minus 3, a nawet raz szarpnęło minus 4 m/s… Wysokość topniała szybko, trzeba było zwalniać w kominach i dobierać wysokości. Nie mogłam zlokalizować lotniska, chociaż z tej odległości powinno być je doskonale widać… Gdzie jestem i gdzie powinno być lotnisko orientowałam się po charakterystycznych obiektach wokół. Do tej pory czytałam tylko, że właściwie płaskiego lotniska nie widać z daleka i dlatego zapamiętuje się konfigurację wokół… Prawda. Lądowaliśmy spokojnie. To znaczy ja całkowicie spokojnie. Błogosławieni którzy za wiele nie wiedzą i  za bardzo się nie znają. ;)

tu już było widać dom bez problemu :)

Zachwycona lotem po ściągnieciu szybowca z pasa startowego, polazłam po kluczyki do auta na kwadrat. Nie dotarło do mnie, że zaczynają się doloty. Wyczekałam puste miejsce żeby przejść pasem kołowania przed lądowiskiem, poczłapałam i nagle nadleciały trzy szybowce w szyku. Błąd mój straszliwy, szybowiec jest mało widoczny, kompletnie go nie słychać i jest koszmarnie szybki. Coś jak motocykliści na drodze, odwracasz się nikogo na lewym pasie i nagle coś  ci przegwizduje nad uchem. Teoretycznie nie szłam przez pas do lądowania ale w tym miejscu mieli już końcówkę podejscia do lądowania  i mogli być bardzo nisko.. i byli... Zobaczyłam ich w momencie kiedy byłam na środku i nie wiedziałam czy mam biec, czy dla odmiany paść plackiem na ziemie. Wybrałam bieg, bo chwilę wcześniej widziałam rozjechana żabę… przez lądujący szybowiec… Nie chodzi się w poprzek pasa, a na dolotach w ogóle najlepiej nie poruszać się, bo zmęczeni po całej trasie piloci tną z maksymalna prędkością i nie mają zbyt wiele manewru żeby człowieka ominąć. Moja wina, było mi straszliwie wstyd. Byłam przekonana, że nic akurat nie poleci… NIGDY TEGO NIE RÓBCIE. Chodzi oczywiście o przebieganie przed nadlatujacym szybowcem... ale żaby też oszczedzajcie. Są bardzo pożyteczne  też mają prawo do życia :) 
No dobra... ale zdjęcia wyszły fajne ;)





Ostatni wyścig tego dnia, zaczął się dla mnie wieczorem. Ponieważ dowiedziałam się niespodziewanie, że kolejny dzień również ja latam, postanowiłam nocować w Niebieskim.
Wychodząc niemrawo po zakupach w markecie zderzyłam się z pięknie budująca się komórką burzową pędząca prosto w kierunku mojego domu. Nie byłby to problemem, gdyby nie fakt, że ostatnie półtorej kilometra jedzie się do mnie przez gęsty las…
Zdążyłam. Nawet się wymyć w deszczówce. Siedząc na ganku, obserwowałam spektakl na niebie. Niebieski i szybowce… ideał z moich marzeń…


1. Obszarówka to taka konkurencja, która polega na wyznaczeniu np. dwóch obszarów do których szybowce mają dolecieć, w tych obszarach polatać minimalny okres czasu i uzyskać jak najlepszą prędkość w stosunku do przelecianych kilometrów, których w zależności czy pilot zdecyduje się lecieć zahaczając  tylko lekko w obszarze czy wlatując obszar głębiej – jest więcej lub mniej.  Oczywiście się liczy wszystko i jeszcze jakieś magiczne współczynniki. Pojecie mam o obszarówce raczej blade, dlatego mnie snu z powiek ten lot nie spędzał ;)

2. Ku wyjaśnieniu nie obeznanych. Akwarium to komin termiczny. Zwykle jeden z nielicznych, dobrze pracujących w zasięgu startujących  szybowców,  przez co większość pilotów krąży właśnie w nim , np. tak jak my, czekając na otwarcie startów lotnych. Wyglądają wtedy jak welonki w kulistym akwarium -  latają jak opętani w kółko ;) stąd nazwa.

3. Tu wyjaśnię. Szybowce mają dwa starty na konkurencji pierwszy to start ziemny. Wiadomo, że 80 lub więcej pilotów nie wystartuje z ziemi równocześnie. Dlatego start ziemny oznacza rozpoczęcie holowania. Kiedy wszystkie szybowce z danej klasy wystartowały i piloci krążą w okolicy lotniska ( w akwarium ;) ) ogłaszany jest start lotny. Start lotny to też nie jest dokładnie jeden moment, bo przelatująca na raz przez linię startu chmara szybowców  to nie jest to co daje poczucie bezpieczeństwa. Dlatego po ogłoszeniu startu lotnego, zawodnik ma określony czas kiedy może polecieć na konkurencję. Czas lotu zaczyna się liczyć od momentu przekroczenia linii startu, wirtualnie w GPS wyznaczonej przez sędziów.  My również przed ogłoszeniem startu lotnego kręciliśmy się w akwarium, przy okazji starając się nabrać jak najlepszej wysokości.

4. Ok. przerwa technologiczna: Centrowanie kominów. Kominy termiczne to takie cylindry, chociaż bardziej lejki, wyglądające trochę jak trąba powietrzna. Tak też się zachowują, bo powietrze w nich nie stoi miejscu tylko sobie leci radośnie do góry. Jedyny mankament to to, że ich nie widać. Niemniej jednak z chwilą gdy ktoś wymyśli urządzenie pokazujące kominy.. romantyzm szybownictwa zginie… chociaż pewnie tak samo mówiono kiedyś jak latano tylko z papierową mapą, a zaczęła wchodzić nawigacja.. GPS ;) Szybownicy  kominy termiczne wykorzystują żeby wznieść się górę ( pisałam o tym już ) Centrowanie to nic innego jak takie ustawienie się szybowcem żeby latać dokładnie wokół centrum tego komina- jak na karuzeli. Jest to o tyle trudne, że patrz wyżej, komina nie widać, więc centruje się go wg wielkości noszenia. Wiadomo, że im bliżej centrum tym noszenie w górę jest większe i że w odległości takiego samego promienia od środka noszenie ma tą sama wartość. Czyli np. 100m od środka po obwodzie wszędzie będzie plus jeden, a 50 metrów od środka plus 2. Jeżeli  lecąc widać że wartość się zmienia, to albo ma się źle wycentrowany komin, albo jest też  poszarpany przez wiatr. Na moim etapie latania cieszę się kiedy noszenie jest powyżej zera ;)   

6 komentarzy:

  1. Super. Muszę stwierdzić, Sarenzir, ze to było niesamowite. Czułem się tak, jakbym z Tobą leciał. Zdjęcia "jedwabiste".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. cieszę się że udało mi sie oddać ten lot tak dobrze :)

      Usuń
  2. Pięknie , obrazowo i z zapałem - którego Ci zazdroszczę -piszesz o swojej pasji, bardzo Ci dziekuję :o) Dobrej nocy - Ala

    OdpowiedzUsuń
  3. Emocje na wysokim poziomie :-) - przelotowym, odlotowym i każdym innym :-)

    OdpowiedzUsuń