06 września 2016

Challenge accepted !

Ostatni weekend wakacji postanowiłam przeznaczyć na regenerację nadwątlonych zasobów energii w Niebieskim. 


Kwintesencją wyczerpywania się zasobów był wypadek samochodowy tuż przed przelotem do licencji. Jechałam na lotnisko, nawet trochę wcześniej, żeby się nie spieszyć i na spokojnie jeszcze zdążyć przygotować do przelotu.  Dwanaście kilometrów przed Częstochową jest takie radosne skrzyżowanie, przed którym zagotował mi się silnik, kiedy jechałam na zawody szybowcowe. Pomna niezbyt miłych wspomnień, zwolniłam przed fotoradarem. Światła na skrzyżowaniu mrygnęły mi niemal w ostatniej chwili. Powszechny monitoring i srogie mandaty, spowodowały, że wolałam przycisnąć hamulec mocniej, niż wjechać na skrzyżowanie na żółtym świetle. Zatrzymałam się przed. Kierowca za mną zatrzymał się  niestety już na moim samochodzie. Fatum jakieś koszmarne. Godzina prawie zeszła na przyjazd policji, pozbieranie mojego auta. Na szczęście mogłam jechać dalej.


Kręgosłup zaczęłam czuć po przelocie. Wylądowałam i nie mogłam wysiąść z szybowca. Dwa dni przeleżałam. Potem klasycznie ból kręgosłupa, nie bardzo wychodziło mi siedzenie, leżenie, akurat w tym przypadku chodzenie dawało ulgę. Operacja mamy nie dołożyła mi sił, na szczęście wszystko poszło dobrze, ale kolejne dwa dni nie bardzo wiedziałam jak się nazywam. Na finale zachorował pies. Zrezygnowałam z warsztatów budownictwa naturalnego, na które bardzo się nastawiałam, ponieważ dotyczyły remontu starego domu z bali drewnianych. Psem jednak trzeba się było zaopiekować konkretniej, a ciąganie go ze sobą ponad 300 km w gorącym aucie to nie jest to co rozumiem przez opiekę nad chorym zwierzakiem. Niebieski więc, po tych wszystkich emocjach, niewypałach i po egzaminie na licencję, wydawał się najlepszym wyborem. Pomyślałam, że po tak wyczerpującym okresie najlepiej wypocząć i nie podejmować się przez jakiś czas żadnych radykalnych, nowych działań.


Lato, ciepełko, jagody prosto z lasu, winogrona prosto z krzaka, świeżo zebrane grzyby.





W dodatku poranki w Niebieskim należą do tych cudownych. Mogę się wylegiwać pod swoją puchową kołdrą i słuchać jak powoli budzą się ptaki.


Rozłożyłam się pod parasolem i postanowiłam tam zalec i się regenerować.


Błogi relaks przerwał niepokojący komunikat. Ooooo jaki wielki grzyb! No teoretycznie wszystko było w porządku, głos jednak dobiegał prosto z domku. Wyrósł za szafką. Jak to grzyb? No taki duży jak huba… Zmroziło mnie. Tato po chwili wyniósł coś wielkości szufelki i wrzucił do ogniska. Przez jakiś czas jeszcze się nie podnosiłam i zaklinałam rzeczywistość.


Potem trzeba było się podnieść. Wzięłam małą siekierę do ręki i zaczęłam odrąbywać kawałek po kawałku wierzchnią warstwę ściany w pokoju. Pod spodem rozrastał się okazały grzyb pleśniowy radośnie wpierdalający mój dom. W amoku rwałam dalej. Kiedy spod warstw pokazał się kawałek zdrowej belki, opadłam z sił.


Zrezygnowałam z kolejnego wyjazdu, kiedy zaczęłam wyliczać koszty odgrzybiania. Rodzina zgodnie twierdzi że histeryzuję, bo przecież tego domu i tak nie ma sensu remontować, więc po co ja chcę teraz natychmiast zrywać wszystkie ściany!


Być może kiedy zerwę już wszystko, okaże się że Niebieski najlepiej sprawdzi się w roli wielkiego ogniska. Nie chce w to wierzyć.

Podnoszę tą rękawicę.  


1 komentarz:

  1. Zdjęcia wspaniałe. Domek przecudowny. No i wspaniałą masz pasję. To latanie szybowcem. Niesamowita osoba z Ciebie. Pasje w życiu są najważniejsze. To pomaga żyć i przezwyciężać trudności. Życzę wszystkiego najlepszego.

    OdpowiedzUsuń