Ostatni weekend wakacji postanowiłam przeznaczyć na
regenerację nadwątlonych zasobów energii w Niebieskim.
Kwintesencją
wyczerpywania się zasobów był wypadek samochodowy tuż przed przelotem do
licencji. Jechałam na lotnisko, nawet trochę wcześniej, żeby się nie spieszyć i
na spokojnie jeszcze zdążyć przygotować do przelotu. Dwanaście kilometrów przed Częstochową jest
takie radosne skrzyżowanie, przed którym zagotował mi się silnik, kiedy
jechałam na zawody szybowcowe. Pomna niezbyt miłych wspomnień, zwolniłam przed
fotoradarem. Światła na skrzyżowaniu mrygnęły mi niemal w ostatniej chwili.
Powszechny monitoring i srogie mandaty, spowodowały, że wolałam przycisnąć
hamulec mocniej, niż wjechać na skrzyżowanie na żółtym świetle. Zatrzymałam się
przed. Kierowca za mną zatrzymał się
niestety już na moim samochodzie. Fatum jakieś koszmarne. Godzina prawie
zeszła na przyjazd policji, pozbieranie mojego auta. Na szczęście mogłam jechać
dalej.
Kręgosłup zaczęłam czuć po przelocie. Wylądowałam i nie
mogłam wysiąść z szybowca. Dwa dni przeleżałam. Potem klasycznie ból
kręgosłupa, nie bardzo wychodziło mi siedzenie, leżenie, akurat w tym przypadku
chodzenie dawało ulgę. Operacja mamy nie dołożyła mi sił, na szczęście wszystko
poszło dobrze, ale kolejne dwa dni nie bardzo wiedziałam jak się nazywam. Na
finale zachorował pies. Zrezygnowałam z warsztatów budownictwa naturalnego, na
które bardzo się nastawiałam, ponieważ dotyczyły remontu starego domu z bali
drewnianych. Psem jednak trzeba się było zaopiekować konkretniej, a ciąganie go
ze sobą ponad 300 km
w gorącym aucie to nie jest to co rozumiem przez opiekę nad chorym zwierzakiem.
Niebieski więc, po tych wszystkich emocjach, niewypałach i po egzaminie na
licencję, wydawał się najlepszym wyborem. Pomyślałam, że po tak wyczerpującym
okresie najlepiej wypocząć i nie podejmować się przez jakiś czas żadnych
radykalnych, nowych działań.
Lato, ciepełko, jagody prosto z lasu, winogrona prosto z
krzaka, świeżo zebrane grzyby.
W dodatku poranki w Niebieskim należą do tych cudownych.
Mogę się wylegiwać pod swoją puchową kołdrą i słuchać jak powoli budzą się
ptaki.
Rozłożyłam się pod parasolem i postanowiłam tam zalec i się
regenerować.
Błogi relaks przerwał niepokojący komunikat. Ooooo jaki
wielki grzyb! No teoretycznie wszystko było w porządku, głos jednak dobiegał
prosto z domku. Wyrósł za szafką. Jak to grzyb? No taki duży jak huba… Zmroziło
mnie. Tato po chwili wyniósł coś wielkości szufelki i wrzucił do ogniska. Przez
jakiś czas jeszcze się nie podnosiłam i zaklinałam rzeczywistość.
Potem trzeba było się podnieść. Wzięłam małą siekierę do
ręki i zaczęłam odrąbywać kawałek po kawałku wierzchnią warstwę ściany w
pokoju. Pod spodem rozrastał się okazały grzyb pleśniowy radośnie wpierdalający
mój dom. W amoku rwałam dalej. Kiedy spod warstw pokazał się kawałek zdrowej
belki, opadłam z sił.
Zrezygnowałam z kolejnego wyjazdu, kiedy zaczęłam wyliczać
koszty odgrzybiania. Rodzina zgodnie twierdzi że histeryzuję, bo przecież tego
domu i tak nie ma sensu remontować, więc po co ja chcę teraz natychmiast zrywać
wszystkie ściany!
Być może kiedy zerwę już wszystko, okaże się że Niebieski
najlepiej sprawdzi się w roli wielkiego ogniska. Nie chce w to wierzyć.
Podnoszę tą rękawicę.
Zdjęcia wspaniałe. Domek przecudowny. No i wspaniałą masz pasję. To latanie szybowcem. Niesamowita osoba z Ciebie. Pasje w życiu są najważniejsze. To pomaga żyć i przezwyciężać trudności. Życzę wszystkiego najlepszego.
OdpowiedzUsuń