26 kwietnia 2015

Władca Szybowca

 
Tym razem to była lotna sobota… w czasie której wiał boczny wiatr dokładnie z przeciwnej strony, żebym się za bardzo nie przyzwyczaiła… Pomimo przygotowania teoretycznego przez cały tydzień, pierwsze wejście do szybowca i miałam wrażenie, że zapomniałam jak się lata.. Całkiem. No dobra startu się uczę, ale po wyczepieniu jakby mnie ktoś podmienił, kompletnie nie umiałam ustabilizować szybowca, zakręty dramat. Teraz z perspektywy czasu chyba odkryłam problem… zmieniłam pozycję siedzenia w szybowcu. Być może orłom to nie robi różnicy, ale ja jeszcze taki mocno nieopierzony orzeł ;). Ponieważ nie sięgałam swobodnie ręką do hamulców, podłożyłam sobie jeszcze jedną poduszkę pod plecy. Zupełnie inny kąt ułożenia ciała, inna perspektywa patrzenia. Szybowiec tańczył mi na prostej. Trudno, potrzebuję się przestawić i „wlatać” w nowej pozycji, nie mogę z trudem sięgać do dźwigni hamulców. Pomimo przestróg Instruktora latałam „na pamięć” . Zemściło się okrutnie. Wiatr zwiewał mnie na lotnisko, za blisko wypadał mi trzeci zakręt, nie umiałam wyjść na kierunek do lądowania. W pewnym momencie czwarty zakręt zaczęłam robić z wyślizgiem - bardzo niebezpieczne, Instruktor nie zamordował mnie tylko dlatego, że od razu przejął stery i nie miał kiedy. Niestety doszłam właśnie do etapu, że przejęcie sterów przez Instruktora przyjmuję już ze wstydem, nie jak wcześniej z ulgą. Po pierwszej serii usiadłam na dłużej. Długa kolejka oczekujących, głównie na szybowiec na którym właśnie my lataliśmy. Do szybowca wróciłam wieczorem. Totalne i absolutne skupienie na zdaniu…i… podobno wystartowałam już sama :)))) Starty, których obawiałam się najbardziej, zaczęłam ogarniać szybciej niż lądowanie. Ok. Lądowania nie ogarniam w ogóle :P . Same czynności w czasie lądowania to teoretycznie mogę wyrecytować wyrwana   w środku nocy, pojęcia nie miałam czemu tak mi kiepsko idzie, gubiłam się kompletnie we wszystkim przy lądowaniu. Instruktor jak tatuś-orzeł próbował mnie wypchnąć poza krawędź bezpiecznego gniazda, żebym zaczęła lądować sama… ale ja się zaparłam zadem i pazurami i tak się trzymałam dziobem gałęzi z obłędem w oczach.. ;)))) Po przeanalizowaniu lotów na koniec dnia, znalazłam problem - wlepiam gały nie tam gdzie trzeba… za blisko szybowca, więc nie widzę kierunku,  źle oceniam odległość od ziemi…
W niedziele miałam to poprawić.. niestety znów dopadła mnie migrena, nie popełnia się idiotycznych błędów po raz drugi. Na lotnisko pojechałam po południu, dopiero jak zelżało, ale i tak nastawieniem,  że jadę pomagać – nie latać. Nie wejście do szybowca kosztowało mnie więcej niż na początku wejście  do niego... Prawdę mówiąc byłam bliska tego, żeby olać głowę, olać pożarte tabletki, olać pierwsze doświadczenia… głupio mi było przed Instruktorem, przed innymi pilotami - uczniami... czułam się jak tchórz i leser… a serce ciągnęło do kabiny jak wyciągarka szybowiec… ale... jak mam wsiąść do szybowca i latać jak warzywo to mija się z celem. Żal mi było straszliwie, bo warunki były idealne, zero wiatru, o bocznym nie wspominając, żadnych turbulencji, gładziutkie powietrze nad lotniskiem :P Serce w kawałeczkach. Gdybym nie przyjechała, żal byłoby mi mniej. Tyle, że jeżeli na drugi dzień już tęsknię za lotniskiem i za szybowcami... to chyba właśnie wpadam w uzależnienie ;) Chciałam chociaż posiedzieć i po pomagać :). Miałam dużo czasu do przemyśleń i doszłam do wniosku, że muszę wyłączyć w swojej głowie bezpiecznik, który siedzi mi za plecami. Wieszam się , zwłaszcza przy lądowaniu na swoim Instruktorze, na zasadzie, że jak mi coś nie pójdzie, to przecież Mariusz naprawi... czeka mnie kolejny krok emocjonalny ;) . Przy okazji dogadałam się wstępnie w sprawie pomagania przy zawodach szybowcowych w naszym Aeroklubie, które zaczynają się  w długi weekend i na które zapraszam:



Póki co Władcą Szybowca wciąż jest mój Instruktor, ale będę pracować nad tym żeby go zdetronizować :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz