25 czerwca 2015

Leniwe Ósemki

IMG_7364m 
Po moim pierwszym samodzielnym locie miałam sporo przemyśleń, w dodatku odkryłam, że ciut słabo widzę w okularach nie mówiąc już o tym, że przydałyby mi się czasem okulary przeciwsłoneczne. Zafundowałam sobie w związku z tym komplet soczewek i postanowiłam wypróbować. Jechałam do Rudnik z duszą na ramieniu, czekały mnie kolejne samodzielne loty, a ja nie czułam się zbyt pewnie. Na lotnisku przywitał mnie wiatr i radośnie podrygująca termika, z czego cieszyli się wszyscy szybownicy na Kwadracie, oprócz mnie :P. Pierwszy lot z Instruktorem, potwierdził dokładnie to co przewidywałam, wieje, rzuca, w górę, w dół i na boki, ale szkła kontaktowe nawet w miarę się sprawdziły. Może to się wydawać dziwne, bo w szkłach teoretycznie widzi się lepiej, ale mnie jednak teraz coś w nich przeszkadza ;/. Lądowanie takie sobie, szału nie było... Poleciałam jeszcze drugi lot, trochę lepiej, ale miałam okropne przekonanie, że nie umiem lądować i chyba wychodzi mi to przypadkiem. Zostałam sama w szybowcu, bardziej z uczuciem konieczności niż euforii. Swój lot mogę określić zdaniem „tańcząca z termiką po pijaku” :P. Bujało mną już na wyciągarce, potem wcale nie było lepiej :P. Po wyczepieniu miałam spory zapas wysokości, więc rozszerzyłam sobie krąg, żeby spokojnie tą wysokość wytracić. W połowie prostej po drugim zakręcie nagle przydusiło mnie tak mocno, że stwierdziłam, że to będzie jednak krąg trzyzakrętowy i lecę do lądowania od razu… zanim doleciałam do znaków podniosło mi szybowiec nadrabiając stratę i jeszcze dodając parę metrów, a ja już byłam prawie na finiszu… więc jednak zrobiłam tylko niecałe 90 stopni odciągnęłam się nieco po trzecim zakręcie ale i tak lądowałam średnio, chociaż jakiegoś wielkiego przelotu nie zrobiłam. Kolejny lot mniej już nerwowy, lepiej rozplanowany z zapasem na wybryki natury, ale zmęczył mnie i zrobiłam sobie przerwę, tym bardziej, że w kolejce czekali następni uczniowie, zwłaszcza na upragnioną termikę, którą ja akurat mogłam sobie spokojnie darować. W połowie dnia przyszło nam hangarować szybowce, nadciągała deszczowa nawałnica. Na dobry omen wyciągarka została w polu, a my jak jeszcze nigdy dotąd wylądowaliśmy gremialnie na obiedzie. Przejaśniło się, więc maniacy pozbierali się z powrotem na start.
IMG_7342m
Kolejne loty, kolejne osoby i nagle zrobił się wieczór w dodatku ciemnawy, bo chmury zgęstniały. Nad lotnisko nadciągała chmura burzowa. Komunikat o CeBeku - dla mnie znanego głównie z legend. Chociaż nie jedną burze przeżyłam na jeziorach, w szybowniczych opowieściach wydawał się nieco bardziej tajemniczy… Piloci na kolejnych szybowcach lecieli loty hangarowe. Postanowiłam zakończyć dzień pozytywnie i wepchałam się do kolejki na Bocianie. Zostały dwie liny więc akurat dla mnie, żeby dokończyć loty samodzielne i hangarowy lot Bocianem, na który miałam lecieć z drugim Instruktorem. Leciało mi się bardzo przyjemnie, zadowolona z siebie i z wykonanego planu, odetchnęłam z ulgą, że ta część nauki już za mną, czekałam na Instruktora. Zapakowani do szybowca, czekaliśmy na start. Szybowiec ruszył, nagle jednak wyciągarka stanęła, zaryliśmy nosem w ziemię, opadło skrzydło wyrwane z ręki wypuszczającej szybowiec osobie - przynajmniej tak mi się wydawało, więc wyczepiłam się natychmiast, wyciągarka wznowiła ciąg, a lina poleciała sama :P. Zanim przywieźliśmy ją z powrotem, zrobiło się już całkiem czarno po jednej stronie lotniska i trochę nerwowo, ale i tak najszybszym sposobem na przetransportowanie szybowca do hangaru był lot… Wystartowaliśmy, Kwadrat zaczął się zwijać, a my na samej górze spotkaliśmy się prosto twarzą w twarz z legendarnym CeBekiem. Na szczęście po wczepieniu przestaliśmy dla niego wyglądać jak piorunochron ( szybowiec na starcie to taki latawiec na lince z przeczepioną na dole kupą żelastwa w postaci wyciągarki ) Przed nami i z dwóch stron ściana deszczu zaledwie kilkaset metrów od nas. Instruktor zawrócił, ale to był bardzo porządny CeBek, bardzo ładnie nosił i zasysał, możliwe, że powinnam się denerwować bardziej, ale szybowiec był w dobrych rękach :). Teraz dopiero poczułam co to jest noszenie i turbulencje powietrza… wow! do tej pory to popierdółki były, a nie turbulencje. Uczucie było jedyne w swoim rodzaju, bo prędkość i położenie szybowca zmieniały się bardzo szybko… Bardzo się cieszyłam, że to nie ja pilotuję, bo lekko nie ogarniałam rzeczywistości i w sumie nie do końca wiedziałam czy my będziemy latać w tej burzy czy wręcz przeciwnie próbujemy się z niej wydostać ;) Krótkie wyjaśnienie z zza pleców, że jednak się ewakuujemy, kilka manewrów później i ponad sto metrów wyżej wylecieliśmy z nieprzyjemnego regionu. Ten początek zrobił na mnie spore wrażenie, później już w hangarze dowiedziałam się, że tak naprawdę to ten CeBek był jeszcze daleko… no to ja sobie wyobrażam co byłoby gdyby był bliżej :P. Kiedy burza została za nami i szła sobie bokiem, mnie pozostało już rozkoszować się lotem… Po drodze do hangaru zrobiliśmy kilka głębokich zawijasów, noszących wdzięczną nazwę Leniwych Ósemek.. pytanie czy się nie boję pominęłam wzgardliwym milczeniem... bosz… jak ja chciałabym umieć już tak panować nad szybowcem! Bocian szedł jak po sznurku, nawet nie drgnął, wszystkie siły rozłożone idealnie, pięknie składał się w każdym zakręcie, płynnie przechodził z manewru w manewr… trzymałam ręce i nogi na sterach ale nie próbowałam nawet zapamiętać cokolwiek, po prostu chłonęłam ten lot całą duszą… przed oczami raz miałam błękitne niebo, raz zieleniejące się pola, przepływający szybko horyzont… poezja… poezja… poezja… i szybowcowy balet… Błysnęło nam za plecami raz, potem drugi, moje niewinne uwagi na temat tego zjawiska lekko ubawiły Instruktora, ale tak czy siak czas był żeby zbliżyć się do hangarów… Lądowaliśmy w samą porę. Wyskoczyliśmy z szybowca i zaczęli upychać go w hangarze, było ciężko, bo hangar zapchany po drzwi, jeszcze gościnnie uszkodzona Cesna na środku… Trzeba było wjechać cyrklem czyli po wjechaniu częścią szybowca do hangaru obrócić go w miejscu. Zaczynało kropić, a my musieliśmy cofnąć cały szybowiec - nie wszedł za pierwszym podejściem, przeszkadzała wyciągarka.. śpieszyliśmy się, drewniany szybowiec nie powinien moknąć w ulewie… Druga próba, skrzydła zmieściły się nad Cesną i pod drugim szybowcem. Bocian nieźle już był mokry, tak jak i my zresztą. Jak tylko wsunęliśmy dziób pod dach za wrotami lunęło, a chwilę później spadła ściana gradu… Suszyliśmy Bociana, co chwilę wykręcając ścierki. Śmialiśmy się i przekrzykując hałas od nawałnicy roztrzaskującej się o blaszany dach hangaru, opowiadaliśmy o swoich lotach… Przy okazji Robert – Instruktor z którym leciałam lot hangarowy w świeżym spojrzeniu na moje latanie wyłapał parę moich błędów i nagle dotarło do mnie, że zapomniałam o niezmiernie istotnym elemencie lądowania… Oczywiście, to wszystko słyszałam już od mojego Instruktora i to nie jeden raz, przypomniałam to sobie natychmiast, słuchając uwag… ale… w tym całym nawale informacji i stresu nie zapamiętałam najwyraźniej wszystkiego… Teraz jednak widok Roberta tłumaczącego dobieranie drążka w ostatniej fazie lądowania z równoczesnym wdzięcznym kręceniem biodrami nie pozwali mi już o tym zapomnieć… :))))) Kiedy deszcz zelżał, przenieśliśmy się do szybowcówki, przyszło podliczyć loty… Wtedy okazało się, że nie umiem liczyć do czterech… wzięłam jeden lot z Instruktorem za samodzielny i do skończenia podstawówki brakło mi jednego lotu… takie widać przeznaczenie… że miałam to robić na milion rat…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz