Zbliżał się weekend, a ja nie miałam czym dojechać na lotnisko, bo Złote Cudo zamieniło się w Złoty Złom i przestało pełnić swoją funkcję. Uratował mnie brat, pożyczając swoje cztery kółka. Uratował, bo po dwóch tygodniach nie latania czułam po prostu, że nie przeżyje, jeżeli nie wsiądę do szybowca…
Dzień zapowiadał się fatalnie, chmury przykrywały kożuchem niebo i siąpiło, ale skoro postanowiliśmy latać, to nie było takiej opcji, żeby zmienić zdanie ;). Śpieszyliśmy się z wyciagnięciem szybowców i ustawieniem kwadratu, każda minuta była cenna, bo w południe meteo zapowiadało Armagedon. Odprawę zrobiliśmy pod skrzydłem, bo już zaczynało zacinać deszczem. Przy okazji dowiedziałam się ze w razie co, przy lądowaniu patrzy się przez małe okienko z boku jeśli leje a kokpit jest cały od deszczu.. wycieraczek nie ma :P. Wyciągarka dojechała na swoje miejsce, pozostało jedynie założyć spadochrony i ... lecieć :) W którymś momencie kiedy kolejny raz przerwaliśmy na chwile starty, żeby schować się do samochodów i przeczekać kolejną falę deszczu, mój Instruktor cały w uśmiechach rzucił w przestrzeń retoryczne pytanie: „czy my jesteśmy normalni?”.
Wiatr oczywiście szalał. Wiał z boku, potem z drugiego, potem w ogóle skądinąd nie mówiąc o tym że na każdej wysokości wiał sobie inaczej. Zdałam sobie wtedy sprawę że Mariusz miał jednak rację.. rzeczywiście przyzwyczajona od początku siłą rzeczy do trudnych warunków atmosferycznych ( na początku straszliwie jojczyłam, dlaczego nie mogę mieć do nauki idealnej pogody ) tego dnia przyjmowałam je ze stoickim spokojem .. żaden, najbardziej pokręcony wiatr nie był już w stanie zrobić na mnie wrażenia. Warunki idealne bo ja akurat miałam ćwiczyć awaryjne loty. Cały dzień był jedną wielką awarią więc zaliczenie tego ćwiczenia można było zrobić bez specjalnych wysiłków w wymyślaniu ;) . Oswoiłam to czego najbardziej się obawiałam, znów Mariusz miał rację - boimy się tego czego nie znamy.. i tak mój Instruktor urósł do rangi Guru od Szybowców.
Po kolejnym locie w którym przydusiło nas do ziemi wystarczająco żeby spaść niemal w miejscu kilka metrów, a kurz uniósł się z podłogi, lądowałam z bocznym wiatrem i nie szło mi to niestety sprawnie i bez potknięć. Za późno prostowałam, spóźniona byłam kilka metrów wysokości z fazami lądowania i zaś spadłam zamiast łagodnie unosząc się nad ziemią przyziemić.. lekko podłamana usłyszałam Głos zza Pleców. „musze być z Tobą szczery.” , od razu przed oczami stanęły mi wszystkie błędy i aż jęknęłam.. uprzedzając wypadki zrezygnowanym głosem odpowiedziałam .”wiem jestem beznadziejna” , Głos zza Pleców ze śmiechem dopowiedział „to był bardzo dobry lot” .. hmmmm… czy my na pewno lecieliśmy tym samym szybowcem ?
***
***
Zostało mi jeszcze kilka lotów do skończenia „podstawówki”, ale tym razem jechałam pomagać przy targach. Czuje się emocjonalnie uzależniona od lotniska i samo przebywanie na nim ładuje mnie pozytywną energią. Po nerwowym tygodniu w którym próbowałam uruchomić Złoty Złom zaczęłam mieć wrażenie deja vu. Wciąż słyszałam że to jakiś czujnik, albo przewody, albo kopułka.. a silnik po prostu sobie gaśnie... dokładnie tak samo jak moim poprzednim aucie Oplu o kryptonimie MiG… Różnica polega jednak na tym, że teraz powiedziałam stop dwa lata szybciej :P . Jakby nie patrzeć były to dwa lata intensywnej nauki co do czego służy w silniku, aż zagadka niewyjaśnionego gaśnięcia została w końcu rozwiązana.. jakieś spore pieniądze za późno.. i auto powędrowało na złom. Nie zmieniło to jednak faktu, że obrypane i przerdzewiałe auto o wdzięcznej nazwie Złote Cudo, którego jedyną i ważna zaletą miał być rzekomo silnik w idealnym stanie, przestało działać po niecałym roku użytkowania, a zupełnie nieistotne „zapalanie się jakiejś dziwnej lampki” zwiastowało katastrofę. Przy tej informacji w trakcie kupna też mi się zaświeciła lampka w mojej własnej głowie, niestety nie posłuchałam swojej intuicji… Tak czy siak znów stoję przed koniecznością zakupu czegoś jeżdżącego.. tym razem w desperacji jestem o wiele większej bo serce ciągnie 85 km od domu...
Szczęście się do mnie uśmiechnęło , miałam transport, dotarłam na targi … Zadowolona leciałam w podskokach do „Szybowcówki” czyli strategicznego pokoju dowodzenia , gdzie trzymane są wszystkie nasze papiery. Niestety mój Guru od Szybowców z miejsca złamał mi serce, bo powiedział, że będę pomagać na stoisku, a nie na Kwadracie. Na stoisku średnio była potrzebna pomoc i gdyby się coś nie rozkręciło to chyba bym z rozpaczy wciskała ludziom ulotki do gardeł na siłę i przemocą.. . Robiłam właśnie za gońca kiedy ulitował się nade mną kolega i zabrał mnie na Kwadrat „bo tam jest za mało ludzi i jestem potrzebna” . Najbardziej potrzebna byłam do uśmiechania się do oczekujących na loty zapoznawcze i zagadywania ich na śmierć, jeżeli nieopatrznie zadali jakieś pytanie :), a że zmieniali się dość szybko, to nikt ich nie był w stanie przede mną ostrzec hehehe. Na Kwadracie oczywiście odzyskałam spokój ducha i porzuciłam myśl o rychłym samobójstwie z powodu braku kontaktu chociażby wzrokowego z szybowcem. Dorwałam się do pomocy przy wypuszczaniu szybowców, przyjechała moja dobra koleżanka z synkiem , a przywiezione przez nią ciasto z rabarbarem zaprowadziło mnie do najwyższych bram raju.
Dla odmiany po południu zrobiło się nieciekawie i szybowce ściągaliśmy w deszczu. Nic nam jednak nie przeszkodziło w hangarowej szumnie zapowiadanej imprezie, z której zmyłam się w połowie bo najzwyczajniej w świecie padłam na pyszczur. Nie bez znaczenia był też fakt że chciałam się wyspać bo istniała szansa ze następnego dnia jednak polatam :)
W niedzielę od rana nie było już mowy o zsyłaniu mnie na banicję, więc wybaczyłam mojemu Guru ten nietakt z dnia poprzedniego :P . Wypuszczałam szybowce, zagadywałam na śmierć chętnych na loty, i chłonęłam atmosferę ... przyjechali kolejni moi znajomi, chętni na lot zapoznawczy, więc pojechałam do portu. Wtedy zaszło słońce i wszystko ucichło.
Na niebie zwinęła się parolotnia i chwilę później słyszałam przez radio wzywane o pomoc. Zamarliśmy. Wstrzymano wszystkie loty. Wpatrzeni w jeden punkt lotniska, czekaliśmy aż ktoś powie że jednak wszystko jest w porządku. Nie było.
Przyjechała karetka. Potem przyleciał śmigłowiec ratunkowy. Pomyślałam że skoro wyzwali śmigłowiec to jest niedobrze, ale jest nadzieja.. Śmigłowiec odleciał jednak pusty. Chwile później dostaliśmy informacje że młody człowiek, mąż i ojciec, dobry kolega, paralotniarz akrobata – nie żyje.
Zwoziliśmy szybowce w ciszy, pod hangarem na krótkiej odprawie usłyszałam „W lotnictwie zawsze ginęli ludzie i zawsze będą. Trzeba pogodzić się, że tak jest i trzeba zrobić wszystko żebyśmy to nie byli my” Przypomniały mi się słowa byłego pilota MiGów, który podobnie mówił o szkoleniu wojskowych pilotów. Kiedy dowódca mówi, że z tej misji prawdopodobnie z waszej piątki wróci tylko trzech , każdy z pilotów myśli „żal mi moich kolegów” i zrozumiałam.. że ja też zaczynam tak myśleć, Jak inaczej, znaleźć w sobie tyle odwagi, by kolejny raz wzbić się powietrze …
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz