Przy egzaminie teoretycznym dopadła mnie klątwa robienia wszystkiego
na ostatnią chwilę. Obiecywałam sobie zacząć zdawać teorię wcześniej, ale na
obietnicach się niestety skończyło. Ważność
kursu teoretycznego kończyła mi się 8 marca, na egzaminy zapisałam się w ostatniej
chwili, kiedy nie było już miejsca w internetowym systemie rezerwacji. Nie dość więc, że czekał mnie egzamin na którym absolutnie musiałam zaliczyć przynajmniej
jeden przedmiot, to jeszcze nie wiedziałam czy w ogóle trafię na wolne
stanowisko przy komputerze do zdawania. Z nerwów trudno było mi się skupić na
nauce, na szczęście ten materiał przerabiałam w całości rok temu i większość
pamiętałam, a sporą część z reszty znałam z praktyki. Nie uchroniło mnie to
jednak przed wpadaniem w ogólną histerię. Na nic się zdały przekonywania samej
siebie, że to naprawdę nie koniec świata i mogę do tego podejść spokojnie,
najwyżej tą teorię będę po prostu przedłużać ( chociaż jest to związane
niestety z dodatkowymi kosztami ).
Ponieważ sesja trwa dwa tygodnie i można się
pojawić w dowolny dzień, nawet w kilka dni, umówiłam się z kolegą, bo
we dwójkę zawsze raźniej i nastawiłam się, że zdam jeden przedmiot, żeby rozpocząć sesję, a resztę na spokojnie zdam w
kolejnym miesiącu. Weekend przed
poniedziałkowym egzaminem spędziłam przed ekranem monitora powtarzając i
rozwiązując testy z jedynej słusznej strony z pytaniami egzaminacyjnymi ;).
Dawno już umiałam ten jeden jedyny przedmiot, który zdać musiałam, ale nakręciłam
się, bo co jeśli w nerwach ten przedmiot mi nie pójdzie? Lepiej mieć
pozostałych 8 w pogotowiu przygotowanych… Pierwszy raz od czasów studiów ( bo
nawet przed moimi zawodowymi uprawnieniami wyspałam się przed egzaminem ) zarwałam
całą noc na nauce :) . Gdyby nie yerba, pewnie bym nie przetrwała … O 5 rano
wyszłam na pociąg, z duszą na ramieniu i całkowicie sprzecznym z moimi
emocjami przekonaniem, że zdam :). Najpierw jednak czekało mnie poszukiwanie Urzędu
Lotnictwa Cywilnego w Warszawie. Po kilku spacerach wokół Dworca Centralnego i wiązanki
bardzo nieprzyzwoitych słów w głowie, odkryłam, że poszukiwany numer środka
komunikacji miejskiej należy do tramwaju, nie do autobusu… W tramwaju przeczytałam, że ostatnim
przystankiem jest Instytut Lotnictwa, więc kompletnie nie zwracając uwagi na
widoki za oknem pogrążyłam się w przeglądaniu notatek. W Instytucie Lotnictwa patrzyli
na mnie jak na kosmitę, ewentualnie terrorystę, który pod pozorem wejścia na jakiś
egzamin próbuje przedostać się przez kordon ochroniarzy... Spacer parę przystanków
tramwajowych z powrotem z Instytutu Lotnictwa do Urzędu Lotnictwa Cywilnego dobrze zrobił mi na mózg, który się dotlenił, przewietrzył i trochę uspokoił, dzięki
czemu jednak trafiłam na miejsce… W samym ULCu bardzo miłe i bardzo wyrozumiałe
panie pokierowały moimi poczynaniami, dzięki czemu rzeczy zostawiłam w
odpowiedniej szafce, nie zaś jak usiłowałam na Sali sesyjnej. Trafienie po tym do toalety wymagało jedynie
zwiedzenia wszystkich pozostałych drzwi łącznie z windami. Denerwowałam się
dramatycznie, kolegi nie było, postanowiłam poczekać.
Długo nie wytrzymałam, bo
chociaż okazało się, że stanowisk jest dużo i w dodatku wolnych, to powoli
przychodziły kolejnej osoby i miałam wizję, że przesiedzę tego dnia w
poczekalni wszystkie wolne miejsca. Z postanowieniem, że wchodzę na jeden
przedmiot, wychodzę i mogę wracać spokojnie do domu przekroczyłam próg ciszy. Chcąc jak
najmniej przeszkadzać i nie siadać tuż obok wcześniej zdających wybrałam bardziej ustronne miejsce. Po chwili
zorientowałam się, po nienaturalnie poukładanych i odpiętych kablach, że akurat
to stanowisko jest nieczynne. Z przeświadczeniem, że zaraz mnie wyrzucą, usiadłam
przy pierwszym następnym. Powoli wklepując swój numer PIN i hasło zalogowałam się
do systemu. Otworzyłam wcześniej wybrany
przedmiot, odpowiedziałam na pytania, sprawdziłam każde pytanie jeszcze raz,
czy przypadkiem się nie machnęłam i nie kliknęłam tego czego nie
powinnam. Spojrzałam na czas… Minęły całe 3 minuty z 30 dostępnych do zdania przedmiotu. Trochę w nerwach,
że może coś za szybko zrobiłam i pewnie będzie źle kliknęłam „zakończ egzamin”.
Na monitorze ukazały się radosne cyferki: twój wynik 10/10 egzamin zdany na 100 % . Poczułam się jak w kasynie kiedy
w okienkach pojawiają się te same symbole. Otworzyłam kolejny przedmiot… Duszy
hazardzisty jednak nie mam najwyraźniej, po dwóch kolejnych zdanych na 100 % ręce
mi się tak trzęsły, że ledwo utrzymywałam mysz. Przede mną były przedmioty
wymagające ewentualnych obliczeń, więc wyszłam z sali po kalkulator. Fakt, że
na sali mam do dyspozycji tonę kalkulatorów, kartek i długopisów jakoś
przeoczyłam. W poczekalni spotkałam kolegę. Bogatsza o doświadczenie, wyjaśniłam
mu pokrótce jak cała sprawa wygląda. Napoiłam mózg ( miałam na szkoleniu, że
spragniony mózg funkcjonuje gorzej ) przejrzałam notatki z kolejnych dwóch
przedmiotów w celu upewnienia się, że jednak
z paniki niczego nie zapomniałam i weszłam ponownie na sesję. Nawet znalazłam kartki i długopisy. Tylko raz
trzeba było mi pokazać gdzie są. Tym razem osób było więcej, było już południe
i normalni ludzie, wyspani, przychodzili na egzaminy. Usiadłam między dwoma
pilotami zdającymi ATPL ( widać było co zdają po milionie dziwnych znaczków na kartkach
;) ), ponownie zalogowałam się do systemu i wybrałam kolejny przedmiot. Po
dwóch powtórzonych, które zaliczyłam na 100%, doszłam do wniosku, że w tym tempie,
z robieniem sobie przerw, braknie mi
czasu, więc postanowiłam otworzyć kolejne przedmioty. Kiedy miałam na koncie 7
zaliczonych na 100 %, postanowiłam
jednak wyjść z sali, bo poziom mojego skupienia dramatycznie spadał. Widziałam
też, że kolega również wyszedł, więc miło byłoby wymienić informacje. Zwłaszcza,
że czekał mnie przedmiot co do którego krążyły pogłoski, iż zmieniono całkowicie
pytania i można się spodziewać najgorszego. Kolega potwierdził, trafiły mu się dwa zupełnie nowe pytania.
Tutaj wtrąciło się moje szczęście. Kolega te pytania zapamiętał :) Co więcej
zapamiętał prawidłowe odpowiedzi. Niestety dla niego okazało się, że to były o
dwa pytania błędne za dużo. Kolega podtrzymał mnie w psychicznym pionie i wrócił do domu. Ja postanowiłam walczyć dalej. Weszłam na legendarną Łączność. Uczucie kiedy jako pierwsze dostajesz pytanie kompletnie spoza puli przerobionych
pytań, pomimo że jesteś obryty jak trawnik przez krety, jest jedyne w swoim
rodzaju.
W pierwszej chwili kompletnie mnie zatkało, a w głowie pojawiła się
ciężka pretensja... „JAK TO????”. Dopiero w drugiej chwili zorientowałam się,
że pytanie jest banalnie proste. Nowych pytań miałam 5/12 ale dzięki koledze
miałam szansę przez ten egzamin przebrnąć. Lekko nieprzytomna klikałam kolejne
odpowiedzi. Otrzeźwiałam gdy po zakończeniu przedmiotu w wynikach pojawiła się
informacja, iż mam 9,81/10 egzamin zaliczony na 90 % . Jak to na 90 ????? Jak to
nie na sto ???? Zaczęłam się śmiać z siebie. Przyjechałam zdać jeden przedmiot i
nagle mam ciężkie pretensje do życia, że zdałam 8 z 9 przedmiotów źle odpowiadając
tylko na jedno pytanie :).
Poczułam, że odpływa ze mnie cała adrenalina, a w jej miejsce
napływa fala totalnego zmęczenia. Wyszłam z sali, została mi większa kobyła ze
stadem robaczków i wykresików czyli zasady lotu, postanowiłam się dotlenić,
zjeść i zregenerować się przed ostatnim przedmiotem. Przy obiedzie oczywiście
zaczęłam przeglądać notatki, ale ogarniało mnie coraz większe otępienie, a pytanie czy wykres współczynnika oporu jest symetryczny
przestało mnie fascynować. Podjęłam decyzję, że do tego ostatniego przedmiotu podejdę
w kolejnym terminie i nie będę kusić losu, że zasnę przed monitorem, zacznę
chrapać i unieważnią mi cały egzamin za przeszkadzanie w sesji :) . Do domu wróciłam skonana, ale za to bardzo
z siebie zadowolona :)
.
nie ma to ja zdawac z abrakadabry:)
OdpowiedzUsuń