Najpierw było zdecydowanie gorzej. Mundek od dłuższego czasu
miewał załamania zdrowia, udawało się go z nich wyprowadzać, ale tak naprawdę
przyczyna pozostawała nieznana. Po
czerwcowym kolejnym epizodzie „z niczego”, kiedy teoretycznie wszystko szło w dobrym
kierunku, odnowił mu się guz na szyi, ropa w uszach, a zaraz potem przestał
chodzić. Wszystko działo się tak szybko, że właściwie nie wychodziłam z
gabinetu weterynaryjnego. Podejrzenia były najgorsze, o nieuleczalnego guza, zwłaszcza
że usg wykazało również ślady na narządach wewnętrznych i chociaż sprawa z nimi
się wyjaśniła, to odnawiający się guz stawiał to wszystko w nowym świetle. Tak jak
szybko się zaczęło, tak szybko tym razem pojawiła się diagnoza, na coś przydało
się moje doświadczenie. Borelia i
anaplasma, cóż, w sumie gryzą nas te
same kleszcze. Nie byłam zbyt zdziwiona, po bo mojej diagnozie objawy psa
stały się aż nadto oczywiste. Nie miałam
czasu zajmować się sobą, cała moja uwaga skierowała się na psa. Także całe moje finanse.
Biopsja guza przyniosła dobre wieści, nic poważnego, zwykła cysta. Niestety wątroba
ledwo żyła, po tygodniu leczenia antybiotykiem, Mundziol zaczął zbliżać się do
krawędzi. Weterynarze rozłożyli ręce. Przekopałam bez mała pół Internetu, zaczęłam
go leczyć sama – ziołami.
Jakby tego było mało, w końcu po oficjalnym ponagleniu, dostałam warunki zabudowy dla Niebieskiego - odmowne.
Wszystko to spowodowało, że swoje badania zrobiłam dość późno, rozpoczęcie leczenia też mi się przesunęło. Starałam się w tym wszystkim ogarnąć i pokończyć fuchy i sprawy które miałam w pracy.
Kiedy już ledwo dawałam radę, to po powrocie z pracy, w czwartek gdy akurat siedzimy do 18, zastałam kompletnie zniszczoną połowę mieszkania.
Poszedł odpowietrzacz na głównym pionie c.o. (mieszkam na ostatnim
piętrze). Pół mieszkania zalane, kanapa z pufami po prostu bagno, parkiet
przetransformował się w górzyste tereny. To była przysłowiowa
kropla. Przelało mi się.
Prawdopodobnie bez moich przyjaciół, do dzisiaj stałabym nad tym parkietem w niemej rozpaczy, niezdolna do zrobienia już czegokolwiek. Właściwie parkiet zrywała dwa dni moja przyjaciółka, bo ja przez jakiś czas kompletnie niezdolna byłam do działania. Wsparcie i to duchowe i całkiem fizyczne pomogło mi się pozbierać.
Moje ziołolecznictwo zaczęło przynosić efekt i u mnie i u psa. Napisałam odwołanie od decyzji Niebieskiego, pismo o odszkodowanie do spółdzielni, pokończyłam jakimś cudem wszystkie fuchy.
Jednak na efekty przeciążenia stresem nie trzeba było długo
czekać i tuż przed wylotem dopadł mnie jakiś potężny wirus. Ostatnie sprawy w
pracy kończyłam z gorączką.
Napchana ziołami tak, że powinnam chyba świecić, domknęłam
walizkę wypchaną lekami. Nie spóźniłam się na odprawę – też dzięki przyjaciółce. Nadałyśmy bagaż, odebrałyśmy karty
pokładowe, zapakowałyśmy się do przytulnego Boeinga i poleciały do Maroka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz