12 października 2018

Odbiłam się od dna

Najpierw było zdecydowanie gorzej. Mundek od dłuższego czasu miewał załamania zdrowia, udawało się go z nich wyprowadzać, ale tak naprawdę przyczyna pozostawała nieznana. Po czerwcowym kolejnym epizodzie „z niczego”, kiedy teoretycznie wszystko szło w dobrym kierunku, odnowił mu się guz na szyi, ropa w uszach, a zaraz potem przestał chodzić. Wszystko działo się tak szybko, że właściwie nie wychodziłam z gabinetu weterynaryjnego. Podejrzenia były najgorsze, o nieuleczalnego guza, zwłaszcza że usg wykazało również ślady na narządach wewnętrznych i chociaż sprawa z nimi się wyjaśniła, to odnawiający się guz stawiał to wszystko w nowym świetle. Tak jak szybko się zaczęło, tak szybko tym razem pojawiła się diagnoza, na coś przydało się moje doświadczenie. Borelia i anaplasma, cóż, w sumie gryzą nas te same kleszcze. Nie byłam zbyt zdziwiona, po bo mojej diagnozie objawy psa stały się aż nadto oczywiste. Nie miałam czasu zajmować się sobą, cała moja uwaga skierowała się na psa. Także całe moje finanse. Biopsja guza przyniosła dobre wieści, nic poważnego, zwykła cysta. Niestety wątroba ledwo żyła, po tygodniu leczenia antybiotykiem, Mundziol zaczął zbliżać się do krawędzi. Weterynarze rozłożyli ręce. Przekopałam bez mała pół Internetu, zaczęłam go leczyć sama – ziołami.

Jakby tego było mało, w końcu po oficjalnym ponagleniu, dostałam warunki zabudowy dla Niebieskiego - odmowne.

Wszystko to spowodowało, że swoje badania zrobiłam dość późno, rozpoczęcie leczenia też mi się przesunęło. Starałam się w tym wszystkim ogarnąć i pokończyć fuchy i sprawy które miałam w pracy.
   
Kiedy już ledwo dawałam radę, to po powrocie z pracy, w czwartek gdy akurat siedzimy do 18, zastałam kompletnie zniszczoną połowę mieszkania. Poszedł odpowietrzacz na głównym pionie c.o. (mieszkam na ostatnim piętrze). Pół mieszkania zalane, kanapa z pufami po prostu bagno, parkiet przetransformował się w górzyste tereny.  To była przysłowiowa kropla. Przelało mi się.

Prawdopodobnie bez moich przyjaciół, do dzisiaj stałabym nad tym parkietem w niemej rozpaczy, niezdolna do zrobienia już czegokolwiek. Właściwie parkiet zrywała dwa dni moja przyjaciółka, bo ja przez jakiś czas kompletnie niezdolna byłam do działania. Wsparcie i to duchowe i całkiem fizyczne pomogło mi się pozbierać.  

Moje ziołolecznictwo zaczęło przynosić efekt i u mnie i u psa. Napisałam odwołanie od decyzji Niebieskiego, pismo o odszkodowanie do spółdzielni, pokończyłam jakimś cudem wszystkie fuchy.
Jednak na efekty przeciążenia stresem nie trzeba było długo czekać i tuż przed wylotem dopadł mnie jakiś potężny wirus. Ostatnie sprawy w pracy kończyłam z gorączką.
Napchana ziołami tak, że powinnam chyba świecić, domknęłam walizkę wypchaną lekami. Nie spóźniłam się na odprawę – też dzięki przyjaciółce. Nadałyśmy bagaż, odebrałyśmy karty pokładowe, zapakowałyśmy się do przytulnego Boeinga i poleciały do Maroka.  



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz