W ciepły jesienny wieczór pojechałam przekraczać kolejne granice. Żar. Legenda wśród szybowników. Na Żarze, było po prostu wspaniale. Co prawda najpierw trzeba mnie było siłą przytrzymać w szybowcu i zamknąć kabinę żebym nie zdążyła uciec przed startem - tak straszliwie bałam sie tam pilotować szybowiec, ale kiedy minęła mi pierwsza trauma, do szybowca wsiadałam już samodzielnie. Jedynie Instruktor znosić musiał moje pojękiwania, ale powiedział, że większą satysfakcję ma z nauki trudnych uczniów :).
Pogoda, piękna na wylegiwanie się na trawie, niestety mało wietrzna i na stokach prawie nie było żagla. Dla pilota z tak niewielkim nalotem jak mój, to i tak było aż nadto. Kiedy przyzwyczaiłam się już, że latam w zasięgu szyszek, którymi rzucały wiewiórki i mogę zlustrować śniadanie chodzących po stokach turystów, zaczęłam zachwycać się lataniem w tym urokliwym miejscu. Najpiękniejsze na Żarze było dla mnie to, że przy minimalnych warunkach, można było latać na termice lub żaglu, lub połączeniu tych dwóch i kiedy w podobnej sytuacji pogodowej na nizinie lądowałabym po 10 minutach holu i 5 minutach latania, tutaj bujaliśmy się 40 minut.
zdjęcia robione przez mojego Instruktora jak widać musiałam czasem popilotować ;)
… i przeze mnie moją wybitną komórką… ale kiedy usłyszałam poważne pytanie czy chcę robić zdjęcia czy latać, to odpowiedź mogła być tylko jedna i dobry aparat został na Kwadracie
W przebłyskach przytomności, kiedy nie panikowałam, nawet całkiem sobie radziłam jak na mój gust. Prawdę mówiąc im mniej skupiałam się na przyrządach i więcej obserwowałam co się dzieje poza kabiną tym lepiej mi wychodziły wszelkie manewry. Myślę, że coraz lepiej odbieram i czuję szybowiec całym ciałem, a wzrok mogę wykorzystywać również do innych zadań.
Wieczorami siadaliśmy na tarasie Cafe Żar, na stolikach paliły sie świece, a my przy gitarowych balladach wyśpiewywanych przez Jacka, snuliśmy opowieści długo w noc. Rankiem znów schodziliśmy na lotnisko, wyciągali z hangaru szybowce “by znów zawisnąć w błękicie” jak napisał Jacek.
W sobotę na Kwadracie zrobiło sie szczególnie gwarno. Dojechała reszta naszej częstochowskiej ekipy, pojawili się też inni piloci. Dmuchnęło mocniej. Szybowce bujały się na Żarze, w pewnym momencie nasz kolega znalazł falę. Zaroiło się na starcie, bo fala obiecuje długie latanie, a żagiel był jeszcze wciąż niewielki. Po niedługim czasie na niebie krążyły wszystkie szybowce z Żaru i kilka prywatnych. Świeżo zdobyta umiejętność podzielności uwagi przydała się bardzo, kiedy latałam na wyjątkowo krótkiej, w moim odczuciu, grani Żaru, wraz z innymi 6 szybowcami.
Planowałam, że dużo obszerniej opiszę Wam ten pobyt, okraszając go anegdotkami, opisami śmiesznych sytuacji i komiksami z kolejnych moich wyczynów szybowcowych. Niestety…
W sobotę tuż przed szesnastą, otrzymaliśmy wiadomość, że widziano spadający szybowiec. Siedziałam już wtedy, po moim locie, przy radiu i prowadziłam listę wzlotów i PDT szybowców. Wystartowały samoloty na poszukiwania. My wywoływaliśmy po kolei wszystkie szybowce. Niektóre się nie zgłaszały, zaczęliśmy wywoływać po nazwiskach pilotów. Na liście wzlotów pozostał tylko jeden pilot który nie odpowiedział… Wiedzieliśmy już…
Przez godzinę poszukiwań, zanim strażacy dotarli do szybowca, nie traciliśmy nadziei. Szybowiec mógł spaść łagodnie, zaczepić sie o drzewa, wyhamować pęd. Nie tym razem.
W niedzielny poranek, rozbity szybowiec nie bez wysiłku, koledzy przetransportowali do hangaru. Siedzieliśmy w sali odpraw i nie potrafiliśmy wyjechać. odwołano loty tego dnia. Nad Żarem wiał silny wiatr, na niebie tworzyły się soczewki pokazując falę, my jednak pozostaliśmy na ziemi.
Wyjeżdżałam z Żaru z ciężkim sercem. Równocześnie z sercem wypełnionym bliskością szybowcowych przyjaciół.
https://www.youtube.com/watch?v=obvizJRnezA
OdpowiedzUsuńTylko tak można to skomentować...